Festiwalem w Taunggyi żyła cała okolica Inle Lake. Codzienne transmisje nadawała birmańska rządowa telewizja, w okolice ściągały tłumy turystów z całej Birmy. Ulice pobliskiego i najbardziej turystycznego Nyaung Shwe tętniły życiem, wszędzie gwarno i tłumnie, okoliczne knajpki przeżywały oblężenie.
To, że będąc w Birmie trafiłem tu dokładnie w czasie festiwalu było przypadkiem. Przypadkiem, który ekscytował, ale też napełnił niepokojem. Przywykłem do tego, że nie rezerwuję hoteli. Nigdy wcześniej nie miałem problemu ze znalezieniem miejsca, gdzie można złożyć na noc głowę. Tym razem było inaczej. Cztery godziny poszukiwania, przedreptana cała miejscowość, odciski na stopach i odwiedzone chyba wszystkie hotele i nic… miejsce znajduję rzutem na taśmę i to dzięki uprzejmości Birmańczyka.
Ale nie zrażając się trudnościami zdecydowałem, że skoro tysiące osób przyjechały w te okolice, by zobaczyć wznoszące się w górę balony na gorące powietrze, postanowiłem, że zobaczę je i ja. Po kilkugodzinnym rejsie po Inle Lake, było to zwieńczenie dnia. Okolica miejsca, z którego w Taunggyi startowały balony, przypominała warszawski Stadion Dziesięciolecia w czasie jego najlepszych lat. Tłum szczelnie wypełniający każdy kąt, na straganach mydło i powidło oraz ludzie, którzy z pasją oddają się grom losowym. Losowym chyba tylko z nazwy, bo nie dostrzegłem, by ktoś coś wygrał.
Balony na festiwalu fajerwerków w Birmie
Pokonując alejkę pachnącą moczem, bo polowe sanitariaty nie były przygotowane na takie tłumy, razem z poznanymi turystami wdrapuję się na okoliczne wzniesienie. Stąd doskonale widać plac, z którego startować będą balony. Widowisko ognia i gorącego powietrza. Tak nam się wydaje. Nie wiemy jeszcze, że oprócz tego będą jeszcze efekty pirotechniczne, przy których blakną nasze swojskie noworoczne fajerwerki. Nie wierzymy własnym oczom, kiedy w górę podrywa się pierwszy balon, pod którym żywym ogniem migotały płomienie układające się w napis „2012”.
Ale to było dopiero preludium, prawdziwe misterium miało się dopiero zacząć. By je obejrzeć z bliska poszliśmy tam, gdzie inni. Na plac, z którego startowały balony.
Nagle w tłum powoli wbijają się małe ciężarówki i samochody terenowe. To w nich właśnie został przywieziony pierwszy balon. To co widzieliśmy do tej pory, to był tylko wstęp. Od tej pory co około 40 minut wjeżdżają kolejne kawalkady samochodów. Kolejne grupy pirotechniczne biorące udział w festiwalu zaprezentują swoje umiejętności. Patrzymy zaciekawieni, kiedy nagle w uszy wdziera się nam świdrujący dźwięk gwizdków, którymi służby porządkowe usiłują utorować drogę dla… ognia! Starali się zrobić drogę dla trzech chłopaków z kilkumetrowymi, płonącymi już pochodniami. To nimi będą ogrzewali powietrze wewnątrz balonów! Tłum do tej pory niechętnie rozstępujący się przed dźwiękiem gwizdka, tym razem pierzcha na boki.
Balony nad świętującym tłumem
Balon zaczyna pęcznieć, czasza unosi się coraz wyżej nad tłum. Kiedy osiąga już docelowy rozmiar, zapalają pod nią osobne łuczywo. To ono zapewni, że balon nie opadnie i uniesie się w rozgwieżdżone niebo.
I kiedy już, już się podrywał do lotu, a my chcieliśmy bić brawo, myśląc, że to kulminacja… nastąpiło coś, czego się nie spodziewaliśmy. Pod czaszę doczepiono dwumetrowej wysokości kosz. Początkowo myśleliśmy, że dla przeciwwagi, by balon wznosił się stabilnie. Jednak kiedy już, już odrywał się od ziemi w ostatniej chwili do kosza doskoczył chłopak z małą pochodnią. Podpalił lont.
Wszystkie fajerwerki, jakie do tej pory widziałem leciały z ziemi w kierunku nieba. Tu było odwrotnie! Sztuczne ognie strzelały w kierunku ziemi. Ile salw poleciało w tłum, zależało tylko od tego, jak szybko balon się wzniesie. Zawsze jednak wznosił się za wolno. Za każdym razem kilka pierwszych salw uderzało w zgromadzony na dole tłum. Tłum, który usiłował uciekać, ale i tak każdorazowo czynił to wolno. Za wolno. Petardy wybuchały na plecach i pod nogami uciekających we wszystkie strony ludzi.
„Pięknie i groźnie” Taką miałem myśl, kiedy oglądałem wznoszący się balon i sypiące się z niego przez kwadrans salwy fajerwerków.
Koło nas do lotu szykował się już kolejny balon…
Podobno dzień wcześniej jeden balon nie wzniósł się i z jakiś powodów spadł w tłum. Lont niestety był już podpalony, a ludzie rozbiegli się za wolno. Kilka osób zostało odwiezionych do szpitala. Straży pożarnej rzecz jasna nie było.
Takie rzeczy tylko w Azji. W Birmie.
Cóż, po kilku godzinach tego podniebnego spektaklu ognia pozostało tylko wrócić do Bagan, do cudem zdobytego pokoju hotelowego. Jutro czekało mnie jeszcze większe wyzwanie, bo w planie miałem wydostanie się z miasta. Koniec oglądania okolic Inle, teraz przyszła pora na jazdę do Mandalay i zwiedzanie okolicznych atrakcji jak największy działający dzwon w Mingun i zobaczenie zachodu słońca nad tekowym mostem U Bein.
5 komentarzy
Jest w tym blogu coś takiego co sprawia, że po prostu chce się przeczytać kolejny wpis, by chociaż w taki sposób móc na chwilę znaleźć się w jednym z tych miejsc. I to, uważam, jest Twoim niewątpliwym sukcesem 🙂 Tak trzymaj!
Aniu… nie wiem, co mogę powiedzieć na taki komplement. Jedyne co mogę i co wypada to: DZIĘKUJĘ! Chyba dla każdego kto pisze, taki komplement jest najwyższą nagrodą za godziny spędzone przed klawiaturą :). Dla mnie też!
Super relacja, proszę o info czy taki festiwal jest co roku, wybieram się do Birmy w lutym – czy jest szansa, aby na niego trafić?
Dziękuję za miłe słowa 🙂 Faktycznie festiwal balonów w Birmie to przeżycie, jakiego nie doświadczymy w Europie, a pewnie i nigdzie w świecie 🙂 Niestety nie umiem Ci powiedzieć nic na temat częstotliwości festiwalu, wiem, że ja w nim uczestniczyłem w listopadzie.
Rzeczywiście musiało być to niesamowite przeżycie. U nas raczej niedopuszczalne… Twoje fotografie robią wrażenie! Chętnie też bym się tam wybrała…