„Przewodnika znajdziesz wszędzie. Wystarczy, że zapytasz w hotelu, w którym mieszkasz.” Tak mówili mi wszyscy, których spotykałem w Birmie i pytałem o treking z Kalaw nad jezioro Inle. Okazało się, że nie było to takie łatwe, bo chwilowo przewodnicy zapadli się pod ziemię.
Szukając przewodnika na trekking
Gdzie nie poszedłem, tam słyszałem, że wszyscy przewodnicy „są w trasie”, „wyszli, ale jeszcze nie wrócili”. Powoli okazywało się, że jedyny przewodnik na trekking, jakiego mogę wynająć, to ten z guesthouse’u Gollden Lilly. Niestety ta grupa miała liczyć około 20 osób. Z wycieczek szkolnych dawno wyrosłem, a w górach cenię sobie ciszę i kameralność, stąd z uporem maniaka szukam dalej. Na szczęście udaje mi się przyczepić do 3 osobowej grupy dziewczyn. W sumie nie jest źle: ja sam, konkurencji praktycznie żadnej… 😉 Po drodze ma do nas dołączyć jeszcze para Francuzów. Ale to kolejnego dnia rano i z nimi dojdziemy nad jezioro Inle, które jest punktem docelowym trekkingu.
Samo Kalaw jako miasteczko jest prawie całkowicie nieinteresujące, to głównie baza wypadowa w pobliskie góry, dlatego żegnam je bez żalu. Wczesnym rankiem melduję się przed hotelem. Jeszcze tylko nadanie bagażu do hotelu w Nyangshwe nad jezioro Inle i koniec formalności. Wychodzimy w trasę. Niestety okazuje się, że deficyt przewodników jednak się na mnie odbije, przewodnik, którego mieliśmy mieć, nie dotarł jednak. Naszym przewodnikiem ma być nastolatka, która uparcie twierdzi, że jak dorośnie, zostanie… wampirem. Faktycznie, słuchając jej rozważań w stylu, że „drzewa rosną wysoko” i widząc szlaki, które pierwszego dnia wybierała dla nas, też miałem krwiożercze zapędy.
Trekking z Kalaw nad jezioro Inle
Może moje wymagania są za duże, ale widoki na tym trzydniowym trekkingu w większości, nie powalają na kolana. Szczególnie pierwszego i ostatniego dnia. Z perspektywy czasu oceniam, że najlepszego wyboru dokonali Francuzi, którzy dołączyli do nas drugiego dnia nad ranem i dzięki temu załapali się tylko na to, co najlepsze. Czyżby wiedzieli, że najpiękniejsze widoki są drugiego dnia?
Pierwszy dzień to głównie herbatki w napotkanych wioskach, długi obiad i odpoczynki wciąż męczącej się grupy. Moim współtowarzyszkom to odpowiadało, mnie nie do końca.
W pamięci na zawsze zostanie jednak szlak przebyty drugiego dnia. Najpierw śniadanie przygotowane przez naszego prywatnego kucharza. W specjalistów od gotowania ponoć zaopatrywana jest każda grupa idąca na treking. Co by nie mówić, chłopak stara się, jak może, za każdym razem, kiedy coś gotuje. Do wyboru zawsze stara się przygotować kilka dań zarówno mięsnych jak i wegetariańskich. Wszystko to w ramach 10 dolarów od osoby za dzień. (Taka cena była w 2008 roku) Wychodzimy na trasę.
Chłodny poranek mile rozbudza z resztek snu, dookoła nas pola otulone podnoszącą się w słońcu mgłą i wyłaniający się z oparów intensywny żółty kolor kwitnących roślin. Ten dzień to wspaniały marsz przez pola ryżowe, wąskimi i wysokimi na kilkadziesiąt centymetrów miedzami, z których upadek może grozić skręceniem kostki. Nasza marszruta to dziki szlak wiodący po uginających się belkach przerzuconych nad wąskim strumykiem, to podejścia pod gliniaste skarpy i skakanie po kamieniach ułożonych jako pomosty przez bardziej podmokłe odcinki.
Trekking przez pola ryżowe
Ścieżka wiedzie nas pomiędzy polami obsadzonymi zbieranym właśnie ryżem, między hektarami drobnych owoców, które okazują się małymi papryczkami chilli, pomiędzy którymi rośnie imbir. To także niezmienne i cierpliwe tłumaczenie będącej z nami Amerykance, że chilli nie zmienia nazwy i nie musi się pytać „co to jest” za każdym razem, kiedy wyraża zachwyt na widok kolejnego pola obsianego tą rośliną.
Ten dzień to jednak przede wszystkim przepiękne punkty widokowe na niewysokich, ale malowniczo usytuowanych wzgórzach. To spotkania z ciężko pracującymi na polach chłopami, którzy właśnie sierpami koszą ryż. To możliwość zobaczenia tego, co od nas odeszło zapewne na zawsze: chłopa idącego za wołem i orzącego ziemię drewnianą sochą. Tego listopadowego dnia dowiedziałem się też, że niewielka roślina, którą u nas sprzedaje się w doniczkach jako Gwiazdę Bożego Narodzenia, to tak naprawdę ogromny krzak, rosnący tutaj dziko i cały obsypany czerwonymi liśćmi.
Zwieńczeniem dzisiejszej trasy jest noc w klasztorze. Jego część została odgrodzona i podzielona na małe boksy, w których kolejne schodzące z gór grupy turystów, mogą przyjść spać za „co łaska”. Śpi się na rozłożonych na podłodze materacach. Po dniu wędrówki zasypia się doskonale. Tym bardziej, że w tle słyszymy dźwięki modlitwy młodych mnichów. Rano tylko mały datek na rzecz świątyni, błogosławieństwo mnicha i pora ruszać w trasę. Wystarczy spojrzeć dookoła, by ponownie poczuć przypływ zachwytu. Pod nami ziemia otulona białą pierzyną mgły. To chyba najpiękniejsza część tego dnia. Dalsza trasa nad Inle wiedzie teraz monotonnymi bambusowymi gajami, ale przede wszystkim całkiem dobrze utrzymaną drogą.
Jeszcze tylko kilka godzin i stajemy na wzgórzu z którego widzimy jezioro Inle i jego pływające ogrody. Koniec trekkingu. Pora oddać się nizinnym przyjemnościom.
1 Comment
Rangun (Yangoon) – Shwedagon Pagoda; Sule Pagoda (Sule Paya); Bogyoke market; stara postkolonialna zabudowa centrum. Miasto na pewno na kilka dni. Na samą Shwedagon pagodę zejdzie nam około pół dnia i koniecznie musimy odwiedzić ją w nocy, kiedy złoto, którym jest pokryta wygląda najefektowniej, a diament umieszczony na szczycie mieni się kolorami.