Spływ Mekongiem z Huay Xai do Luang Prabang to jedna z największych atrakcji Laosu. Dwa dni rejsu, oglądania pięknych widoków na brzegach rzeki, rozmów ze współpasażerami i picia piwa Beerlao.
A jako że rejs po Mekongu zajmuje dwa dni, to w połowie drogi w Pak Beng jest przymusowy postój na nocleg. Jeśli potrzebujemy czasu dla siebie i świętego spokoju, to spływ rzeką jest na pewno dla nas. Tu jak w całym Laosie czas płynie inaczej. Po swojemu.
Kapitan długiej ale wąskiej łodzi wytrwale kręcił sterem, omijając niewidoczne dla niewprawnego oka mielizny nie tak szerokiego w tym miejscu Mekongu. W tym czasie pasażerowie łodzi konsekwentnie i wytrwale wiercili się na siedzeniach wyrwanych z samochodów i wstawionych na pokład. W międzyczasie umilając sobie czas opróżnianiem kolejnych butelek. To już druga doba, jak siedzimy stłoczeni na tej małej przestrzeni. Dziś za nami jakieś 6 godzin, przed nami kolejne trzy, kiedy wreszcie dopłyniemy do Luang Prabang. Dlatego powiedzmy sobie wprost, wszystkich nas tutaj boli to miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetna nazwę. Ile można siedzieć?!
Spływ łodzią Mekongiem – dwa dni lenistwa
Spis treści
Dwa dni spływu łodzią po Mekongu w Laosie, to nie lada wyzwanie, bo najgorsza jest nuda. Szczególnie wtedy, kiedy podróżuje się solo. Pierwsze godziny zawsze są fascynujące nowością. Zieleń przesuwająca się wzdłuż burty, odcina się zarówno od błękitnego nieba, jak też od wody Mekongu – brunatnej od niesionego mułu. Rzeka niesie życie, przemierza cały Laos od północy na południe, kluczy pomiędzy wzgórzami, na brzegach w pobliżu wiosek dokazują dzieci.
Zresztą nie tylko na brzegach, bo liczne rzesze wyrostków okupują wodę. W upalny dzień nie ma wielu przyjemniejszych rzeczy niż kąpiel. I nieważne, że woda jest brunatna. W tym wieku niewiele przeszkadza, bo doskonale pamiętam, jak sam za młodu chodziłem z kolegami pływać w stawach rybnych. Mekong w Laosie na pewno jest czystszy niż to, w czym ja pływałem.
Turystom na łódce pozostaje jednak radzić sobie inaczej. Cały plan był już z góry ułożony, bo zaczęło się od razu przy wejściu na pokład. Brzęczące w szklanych butelkach o nietypowej dla nas pojemności 0,6 litra piwo Beerlao, zaczęło lać się strumieniami. A kiedy zapasy znikły pod napierającymi i przeważającymi siłami wroga uzbrojonego w bezdenne gardziele, wtedy oblężenie zaczął przeżywać pokładowy bar. Jednak nawet jego zimne zapasy topniały jak lód na Antarktydzie.
„Lej, lej, lej się chmielu, nieś muzyko po bukowym lesie. Panna Zosia ma w oczach dwa nieba, trochę lata z nowej beczki przyniesie.” Podśpiewuję mazurski i bieszczadzki szlagier, oparty o burtę płynącej łodzi. Nikt mnie nie rozumie, bo jestem tu jedynym Polakiem. Ale czy to coś zmienia? Wraz ze mną podróżuje prawdziwa wieża Babel. Jest jakiś nie do końca zdrowy psychicznie Amerykanin, są Niemcy, uciekający przed ciemnością Skandynawowie, są Anglicy, Holendrzy, Belgowie, Żydzi. Kosmopolityczna ta nasza łódka. Wszelkie wyznania, brak wyznań, agnostycyzm, starsi i młodsi. Pracujący, emeryci, studenci i bezrobotni.
Tak, ta ostatnia kategoria fascynuje, to osoby, które rzuciły pracę w Europie Zachodniej i podróżują za grosze, bo jak mówią: tysiąc euro w kraju wystarcza na mało co, tu przez miesiąc można za tę kwotę żyć bez zmartwień. Żyć i cieszyć się życiem. Pewnie jeśli spojrzelibyśmy na to obiektywnie, to w momencie kupienia biletu lotniczego w dobrej cenie, taki Norweg wręcz oszczędza będąc w Azji. Na pewno wyda mniej, niż gdyby był w swoim kraju. Ale tyle dywagacji o sile nabywczej narodów.
Nucę dalej kolejne zwrotki i refreny piosenek, które pamiętam. Przed moimi oczami przesuwają się kolejne krajobrazy. Dziś nie są tak pięknie idylliczne jak wczoraj, dziś z samego rana lało. Mieliśmy wypłynąć o 8 rano, ale to i tak godzina umowna, bo w Laosie czas płynie po swojemu, finalnie wypłynęliśmy około 10:30. W tym czasie poranna ulewa zdążyła przejść, wyszło nawet słońce, ociepliło się. Minęły nas łódki bez turystów, które podążały w górę rzeki. Wypłynęła łódź, która cumowała obok nas, ona też płynęła do Luang Prabang. A my staliśmy i czekaliśmy, nie wiadomo na kogo lub na co. Ot po prostu w pewnym momencie odbiliśmy od brzegu i zamiast filiżanek porannej kawy w dłoniach turystów coraz częściej pojawiało się Beerlao. Do czasu. Bo potem znów lunęło.
Lunęło tak, że kapitan łodzi musiał dobić do brzegu i zatrzymać się, przez ścianę deszczu mało co było widać. Uwielbiam azjatyckie ulewy, bo to jest ściana deszczu, są oczyszczające i ochładzające, przychodzą i nagle znikają. A po tej naszej, która zmusiła nas do postoju pozostały mgły. A może to były nisko zawieszone chmury? Nieistotne. Ważne, że zaczęło być zjawiskowo i bajkowo. Ciemna i soczysta zieleń idealnie kontrastowała z unoszącym się nad nią oparem chmur i mgły. Mekong wił się między wzgórzami, nasza łódź płynęła od brzegu do brzegu, prowadzona doświadczoną ręką kapitana, który rzekę zna jak własną kieszeń a może nawet lepiej. I nawet brak słońca mi nie przeszkadzał, bo widoki były pierwszorzędne: mgła i chmury zawsze przydają tajemniczości.
Nocleg podczas spływu Mekongiem
W sumie to przyjemności z rejsu Mekongiem nie psuła mi nawet noc. A noc była magiczna, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Już w momencie, kiedy byliśmy w połowie pierwszego dnia spływu, na podwyższenie wyskoczył nasz samozwańczy „przewodnik” i ze strachem w głosie ogłosił, że bardzo mu przykro, ale dziś do Pak Beng przypływa nie tylko nasza łódź, ale także dwie inne łodzie a co za tym idzie będzie problem ze znalezieniem noclegu.
Ale nie martwmy się my, bojaźliwi, bo oto on zbawca świata i turystów ma dla nas ratunek. W jego dyspozycji są trzy pokoje. Rzecz jasna w „konkurencyjnej” cenie i on chętnie je wynajmie a osoby, które dokonają takiej rezerwacji będą spały snem spokojnym w warunkach tak komfortowych, że nawet księżniczka bez ziarnka grochu nigdy nie spała w takim komforcie.
Ha! Tyle się takich gadek już w swoim podróżniczym życiu nasłuchałem, że tej wysłuchałem tylko dlatego, że na łódce nie ma gdzie uciec. Ale chłopak osiągnął swoje, rezerwacje zostały dokonane, pieniądz zmienił właściciela. Turyści mieli święty spokój i pewność dachu nad głową, wynajmujący mieli pewność zarobku. Relacja wygrana-wygrana. Wszyscy są szczęśliwi. I co jeszcze istotne, to Pak Beng przedstawione nam zostało jako wioska niemalże bandytów i ludożerców.
Pan malował obraz złodziei za każdym krzakiem a nawet zmarszczką wody, plecaki niemalże same miały ginąć, turyści być naciągani na każdym kroku, groza, groza i strach… Ale nie ze mną takie numery! Dziesiątki razy słyszałem takie pogadanki, mające zagonić turystę do wskazanej kasy, gwarantującej bezpieczeństwo i komfort. Ale wiecie co? Potem nastała noc i nasza łódź przybiła do brzegu.
Panie, a gdzie mój nocleg?!
A na brzegu zaczęły się dziać rzeczy ciekawe, a potem wręcz podróżnicze cuda, jakich nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Każdy z nas chwycił swój plecak i po chybotliwym trapie wyszedł na brzeg. Krótka wspinaczka po stopniach nabrzeża i oto jestem. I tak jak w każdej azjatyckiej miejscowości przechwytuje mnie jakiś naganiacz, który oferuje nocleg. Ha! myślę sobie, czyli znów ściemniali z tym, że nie będzie gdzie spać, że tylko dzięki nim będzie dach nad głową i bezpieczeństwo. Słyszałem to już dziesiątki razy, a teraz wszystko następuje wg dobrze znanego scenariusza. Zatem negocjuję cenę z naganiaczem, daję się zagonić na songhtaewa czyli taki ichni pojazd do przewozu osób i po chwili ruszamy. Ja i jeszcze jakieś 10 osób.
Przejechaliśmy jakieś 300 metrów i słyszymy, że to tu i wysiadka. Jak wysiadka, to wysiadka. Od razu pojawia się pan, który jest właścicielem i pyta, kto ma rezerwację. Zgłasza się jedna osoba (rezerwację?! ale jak to!?). Jest jeszcze grupka, która zarezerwowała sobie pokój tutaj na łódce od pana naganiacza. Pan wskazuje im pokoje i mówi, że.. reszta może sobie iść, bo on więcej miejsc nie ma!!! Ale jak to?! No do jasnej cholery przecież na tym nabrzeżu mówiliście, że przecież macie i mam tu spać. Cóż, pan twierdzi, że może i ktoś mówił, ale on miejsc nie ma i mamy sobie iść i szukać czegoś. I wiecie co? W całym pieprzonym Pak Beng nie było pokoi! To jest tak nieazjatyckie, że aż trudne do uwierzenia! Podobny przypadek miałem tylko raz w Birmie nad jeziorem Inle, ale wtedy trwał tam festiwal balonów – skądinąd tam to dopiero działy się cuda!
Dziś faktycznie przypłynęły tu trzy czy cztery łódki i wszystkie miejsca są zajęte! Cóż, zatem po kombinacjach upychamy się po okolicznych pokojach z kimś. Ja z panem świrem (wspomnianym wcześniej), ludzie koło mnie na łóżkach z osobami, które tu mają zarezerwowane pokoje. Cuda… taki numer widziałem w Azji po raz pierwszy, by nie było miejsc. I faktycznie nie było nigdzie, bo spotykam później, poznanych na łódce Niemców i oni przez ponad pół godziny nic nie mogli znaleźć. Wreszcie udało im się dostać miejsce na podłodze w jadalni jakiegoś guesthose’u. Ale wiecie co? To i tak potwierdza moją prywatną teorię, że w Azji nie warto rezerwować wcześniej noclegu. Tak czy siak coś się znajdzie 🙂
Płyniemy po Mekongu
Spływ Mekongiem – informacje praktyczne
Dwudniowy rejs kosztuje 220 000 kipów. Podzielony jest na dwa odcinki Huay Xai do Pak Beng i z Pak Beng do Luang Prabang. Każdy odcinek kosztuje 110 000 kipów. Wsiadając w Huay Xai nie ma konieczności rezerwowania biletu i kupna w guesthousie za wyższą cenę. Wystarczy przyjść rano na nabrzeże, skąd odpływają łodzie i kupić bilet. Kasa znajduje się na górce na przeciwko rzeki. Tubylcy na pewno nam ją wskażą. Nie ma konieczności kupna biletu od razu na całą trasę. Bilet na drugi dzień wpływu do Luang Prabang możemy kupić bezpośrednio na łodzi za tę samą cenę.
1 Comment
Laos i Tajlandia – marzenie! Mam nadzieję, że w przyszłym roku się ziści. Znajomi w tym roku znaleźli tanie loty + życie na miejscu bardzo tanie, także jest dla mnie nadzieje, bo wycieczki z biur podróży to kosmos cenowy…