Są takie miejsca, o których chciałoby się coś dobrego napisać… chciałoby się, ale w sumie to nie ma o czym i nie ma jak. Pakse w Laosie zalicza się do takich właśnie miejsc. Ale jeśli się je wspomina, to z zupełnie innych przyczyn, niż wydawać by się mogło.
Pakse nocą – czy coś tu jest otwarte?
Pakse było specyficzne już od pierwszego wejrzenia. Wracałem właśnie z jaskini Kong Lor. To była długa droga, bo przez ponad pół Laosu czyli grubo ponad 500 kilometrów zrobione jednego dnia i to różnymi środkami lokomocji: dwa razy songtheawem, tuk tukiem, autobusem i jakieś dwa kilometry na piechotę z przystanku do hostelu. Tak, przyjeżdżając do Pakse o północy, można mieć o nim średnie wrażenie. Za dnia nie będzie lepsze, ale za to ciekawsze 😀
Wysiadłem zatem z autobusu i zamiast jak porządny turysta wziąć tuk tuka lub dać się porwać panu na motorku, to ja uruchomiłem GPS’a w telefonie i orzekłem, że to doskonała pora, by poznać miasto. I owszem poznałem, ale sam nie wiem, co sądzić o mieście, w którym co 200 metrów widzę faceta z karabinem maszynowym. Z jednej strony może i bezpiecznie, ale z drugiej jeśli trzeba aż kałasza do pilnowania, to może jest nie tak kolorowo?
Zatem idę sobie opustoszałymi uliczkami, młodzież właśnie jedzie na zabawę na skuterkach drąc się wniebogłosy, psy też się wydzierają, bo zdaje się, że komisyjnie orzekły że jestem obcy. Spostrzegawcze jakie bystrzachy! I dodam jeszcze, że chodzenie w rozwalonych japonkach z plecakiem ze stelażem też nie jest za rozsądne, zatem może psy po prostu się śmiały z idioty, który dorabia się odcisków od wbijających się gum? Nie spytałem, bo pilnowałem drogi 😉 A potem rozglądałem się za noclegiem czyli za hostelami, które tu miały występować.
Znalazłem jeden, tylko był zamknięty na cztery spusty. Pukanie nie pomagało. Drugi guesthouse był obok i konsekwentnie pukanie do drzwi nie powodowało wielkich zmian w mojej sytuacji bezdomnego turysty w Azji. Powlokłem się w kierunku kolejnego, który według przewodnika był całkiem niedaleko. Faktycznie był i zastałem go w takiej samej kondycji jak poprzednie: wszystko zamknięte na kłódkę, a za bramą pies. I tu przyznaję, że polubiłem psisko! Bo darł się tak opętańczo, że po 5 minutach obudził pana pilnującego hostelu. Tym sposobem znalazłem w Pakse całkiem przyzwoity dach nad głową.
Co można robić w Pakse i dlaczego niewiele
A potem był poranek… Deczko zaspałem, nie ukrywam, ale zwiedzać trzeba, zatem postanowiłem, że pojadę rowerem do Champasak, bo to jedna z głównych atrakcji w Laosie i te khmerskie ruiny to namiastka świątyń nie tak odległego Angkoru. To raptem troszkę ponad 30 kilometrów, zatem uznałem, że co to dla mnie! Problem tylko w tym, że znalezienie dobrego roweru graniczyło z cudem i dopiero po godzinie poszukiwań i wypróbowaniu kilku jednośladów udało mi się trafić na rower górski z przerzutkami.
Problem jednak w tym, że siodełko to on miał trzy razy za nisko. Z całej trasy zrobiłem zatem tylko 10 kilometrów w jedną stronę i zawróciłem. Upał jak sto pięćdziesiąt, wilgotność niczego sobie, cienia przy drodze zero, a siodełko jakby nieobecne. Dobra rada: nie powtarzajcie mego błędu 😀 siodełko jednak musi być wyżej… Champasak pozostawało zatem planem na dzień kolejny. Co pozostało? Pokręcić się po mieście…
Po drugiej stronie miasta, za mostem na Mekongu, jest wzgórze a na nim świątynia. Tylko uznałem, że namęczyłem się już i nie chce mi się wdrapywać na górę. Pewnie widok jest świetny na brzydkie miasto i leniwie toczący swe wody Mekong, ale jakoś bardziej przypominałem przewróconego na plecy żółwia majtającego nóżkami niż rączą antylopę, gotową do galopu na górę. Przemknąłem zatem przez most, rozglądając się dookoła, bo Mekong robi wrażenie. Ma rozmach, że tak powiem 😉
Pakse. Miasto wspaniałych ludzi
Zajechałem zatem na pocztę kupić znaczki i kartki pocztowe. Kartki były tak wypłowiałe, że pamiętały chyba jeszcze wczesne lata ’80 te, zatem pomysł kupna zarzuciłem, ale znaczki były całkiem świeże, zatem wziąłem kilka(naście). I kto by pomyślał, że jednym z miejsc, które najprzyjemniej będę wspominał z Pakse będzie poczta a raczej jej okolice? Bo czyż nie jest miłe, jak z uprzejmości kilka osób zrywa się, by ci pomóc, bo pytasz się, czy coca-cola może da się kupić w wersji zimnej? 🙂 Nawet ściągnięto jakąś nastolatkę, która operowała angielskim i radośnie zakomunikowała, że pytam o zimną colę 🙂 I zimna cola dała się kupić z lodówki, a do niej pani ze stoiska dorzuciła jakieś domowe racuchy. Kompletnie gratis 🙂 Jakoś tak się składa zazwyczaj, że im mniej masz, tym chętniej się dzielisz…
A potem była nadrzeczna promenada. Nie wiem dlaczego tak jest w Pakse ale we wszelkich miastach, które znam, są one zwrócone frontem do rzeki, rzeka jest portem, szlakiem komunikacyjnym, żywicielką, miejscem spotkań. Toczy się nad nią życie, są jakieś bulwary, knajpki. Słowem jest życie. Pewnie w całym świecie, ale w Pakse nie! Miasto jakby odwróciło się tyłkiem do rzeki i pokazuje tu swe mniej szlachetne oblicze. Po jednej ze stron nadrzecznej drogi powstają domy, oczywiście jak to w Azji, są wybebeszone i raczej nic nie zapowiada szybkiego końca budowy. Ale są to domy z widokiem na Mekong!
Cena pewnie też musi być odpowiednia za taki luksus. Albo wręcz przeciwnie, bo jest jeszcze druga strona tej nie tak intensywnie uczęszczanej ulicy. Namierzam wzrokiem jakąś wielką barkę, która zdaje się pełnić rolę knajpy dla bogatszych. Na całym świecie tego typu miejsca wyglądają podobnie. Jest knajpa, musi być jakieś życie! I życie jest, szkoda tylko, że w hałdach śmieci, które ludzie wyrzucają nad rzekę, pewnie oczekując, że może podczas monsunu Mekong podniesie poziom wody i zabierze to świństwo.
Szkoda tylko, że robią to tuż przy drodze, a rzeka chyba tak wysoko się nie podnosi. Chyba nie, bo wtedy zalałaby miasto. Smród jest naprawdę jak na wysypisku i nie pozostaje nic innego, jak tylko uciekać. A szkoda, bo zaczynający się zachód słońca jest malowniczy. Na dziś wystarczy emocji, teraz pora na zimne Beerlao w jakiejś lokalnej knajpce.
Potem zaś był poranek i trzeba było jechać do wspomnianego Champasak, ale tym razem wypożyczyłem skuterek, by zaoszczędzić na czasie i być bardziej wygodnickim. To jest jednak historia na inny artykuł i o tym jak jest w Champasake, poczytacie w innym artykule.
Tylko, że Champasak nie zajmie nam więcej niż jakieś pięć godzin. Półtorej godziny na dojazd skuterkiem, dwie godziny na zwiedzanie, kolejne półtorej na powrót. A dzień jest jeszcze młody… ja zadecydowałem, że wykorzystam ten czas na objazd po okolicy i zobaczenie jakiejś plantacji kawy, bo przecież okolice Pakse to laotańskie centrum uprawy kawy. Pomknąłem zatem skuterkiem w kierunku wskazanym w przewodniku. Mknąłem ja, mknęły inne skutery, jechały samochody. Problem tylko w tym, że wzdłuż drogi widziałem tylko chaszcze i jakieś płoty. Potem była fabryka przetwarzania kawy, widomy znak, że ktoś tu kawę uprawiać musi. Tylko nie udało mi się namierzyć kto, bo zaczęła się ulewa, a ja ukryłem się pod jakąś wiatą przydrożnego sklepu. A potem pojechałem dalej na spotkanie przygody 😉
Dookoła Pakse czyli spotkania z policją
Problem tylko taki, że jedyną przygodą którą napotkałem był pan policjant, który zatrzymał mnie na jednym z punktów kontroli. Okazało się, że nie mam kasku. Fakt, nie miałem, bo mi w wypożyczalni nie dali. Każdy z nas zatem pogadał po swojemu, on że chce mój paszport, ja że paszport jest zastawem za skuter, on że paszport, ja że nie mam i tak sobie miło gawędziliśmy jak przysłowiowa gęś z prosięciem przez kilka minut. Aż pan policjant poprosił mnie do stolika, gdzie zazwyczaj siedział w cieniu drzewa i wypatrywał kolejnych jeleni do zatrzymania.
Spojrzał na mnie groźnie spod swej służbowej czapy i stwierdził na migi, że trzeba płacić mandat. No na władzę nie poradzę, jak trzeba to trzeba… nabazgrał pan stróż prawa praworządności na świstku papieru liczbę 30 000 (1 dolar to 8 000 kipów). Spojrzał z nadzieję i twardością we wzroku jednocześnie w moim kierunku i uchwycił skinięcie głową. Kwota została przeze mnie zaakceptowana. Bo przecież na władzę, nie poradzę. Wyjąłem z kieszeni żądaną kwotę i wyciągnąłem w kierunku policjanta, u którego we wzroku pojawiło się zaskoczenie, irytacja i strach zarazem.
W końcu przyjmował nie mandat a łapówkę, bo rzecz jasna żadnego kwitka na to nie było 😀 Podniósł stojącą obok niebo butelkę, stuknął w stół i postawił butelkę. Czyli uczciwy policjant, nie bierze łapówek, bo przecież to ja zostawiłem na stoliku pieniądze. Zapewne zostawiłem je na biedne dzieci 😉
Pojechałem dalej tylko, że wciąż po obydwu stronach drogi widziałem tylko chaszcze i nic, co wyglądałoby na cokolwiek, gdzie można wjechać i obejrzeć plantację. Dlatego jedyne co pozostawało, to zawrócić w kierunku Pakse. Kupić bilet na jutrzejszy autobus do Kambodży, bo przecież z południowego Laosu, do Angkor Wat jest niemalże rzut beretem. Świątynie w Champasak, są tego wciąż żywym i malowniczym dowodem. Przedsmakiem przed wielką przygodą i zachwytem nad starożytnymi świątyniami.
2 komentarze
Bardzo ciekawy wpis, przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem, jestem pod wrażeniem Pana podróży:) Pozdrawiam i czekam na kolejne 🙂
Dziękuję za komplement:)
A co do kolejnych podroży, to właśnie jestem w Chorwacji.
Nie jest może tak ekscytujaco i hmmm egzotycznie jak np. w Laosie, ale na pewno jest tu co obejrzec.
Atykuly na blogu zaczną się pojawiać po powrocie. Albania na przemian z Chorwacją i jeden wpis będzie z Czarnogory 🙂
Zapraszam do śledzenia, a póki co odzywam sie na moim dacebooku, dokąd serdecznie zapraszam.