Kiedy 1 stycznia 2017 budziłem się na lekkim kacu po sylwestrowej imprezie, nigdy bym nie pomyślał, że nadchodzący rok będzie aż tak dobry. Bo i co człowiek wie na temat przyszłości? Nic… a to co wychodzi to suma przypadków i ciężkiej pracy. Ale po kolei, bo nie będzie to tylko podsumowanie podróżnicze, ale o wiele szersze. Tak, zmieniłem pracę, o czym przeczytacie gdzieś pod koniec tego wpisu 🙂
Nie wiem zatem czy ten mijający rok był przełomowy w moim życiu, pewnie nie był, chociaż to ocenię za kilkanaście, może kilkadziesiąt lat a może już za kilka. Zobaczymy. Nieistotne zresztą. Skupię się na tym, co się działo, a działo się bardzo wiele, szczególnie w końcówce roku.
Jeśli prowadzisz bloga podróżniczego i chodzisz do pracy, to tak naprawdę pracujesz na dwóch etatach. W moim przypadku rano jadę do pracy na warszawski Mordor na Domaniewskiej czyli w jedną stronę mam jakieś 40 minut wyjęte z życia, powrót to drugie tyle rzecz jasna. Po robocie coś trzeba zjeść, czasami spotkać się ze znajomymi, niekiedy poczytać książki, pójść do kina, chociaż częściej niż czasami siadam do bloga, by pisać. I ta ostatnia czynność zabiera całe długie godziny. To jest ten drugi etat, bo niektóre posty zajmują nawet po 20 godzin pracy. Napisanie, zredagowanie i optymalizacja pod wyszukiwarki a potem jeszcze wybranie zdjęć i ich delikatna obróbka (tak, czasami bawię się krzywymi w GIMPie, bo za głupi jestem na Lightrooma). Zatem taka jest kuchnia. Tak wyglądała większość moich zwyczajnych dni w 2017 roku. Praca, przyjemności, praca, praca, praca… Jak to w życiu.
Ale powiem też, że jestem z tego mijającego roku niesamowicie zadowolony jeśli chodzi o podróże. Udało mi się wykorzystać na wyjazdy prawie wszystkie długie weekendy i pomosty urlopowe, jakie dawał kalendarz. Brałem np. jeden dzien urlopu w piątek, by dzięki wolnemu w czwartek, mieć też wolny weekend i gdzieś wyjechać. Wiecie słynne długie weekendy <3. A jak z nimi było?
Czechy, czyli tak blisko a tak rzadko tam bywałem
Najpierw był pierwszy w roku wyjazd. Czekałem z nim aż do maja i pojechałem tam, gdzie zawsze było za blisko, gdzie uznawałem, że mam jeszcze czas, że przecież wszystko przede mną. Ale wreszcie nastał czas, by zacząć jeździć bliżej. I tym sposobem wreszcie pojechałem do Czech, czy też może jak to powinienem oficjalnie powiedzieć do Czechii. Ok, ta druga nazwa brzmi dla mnie kretyńsko, ale skoro Czesi sami chcą być tak nazywani, ich sprawa.
Pewnie każdy z nas zapytany o skojarzenia z Czechami odpowie: Praga. I miałby rację, ale ja nie pojechałem do Pragi, udałem się w dziewięciodniową objazdówkę po kraju podczas której odwiedziłem Kromieryż, Brno, Mikulov, Lednice, Telcz, Treibić, Czeskie Budziejowice, Czeski Krumlov, Tabor. Naprawdę muszę przyznać, że za naszą południową granicą są perełki i szkoda, że dopiero teraz tam pojechałem. Było absolutnie warto, bo architektonicznie Czechy są przepiękne i wiem, że muszę tam jeszcze niejednokrotnie wrócić, a szczególnie pojechać na kilka dni do Pragi, może i oklepanej i zadeptanej przez turystów, ale fantastycznie pięknej. Taki był majowy dłuuugi weekend.
Malbork czyli wreszcie zobaczyłem też kawałek Polski
Czasami do pracy jeździłem do Gdańska, bo tam siedzieli moi programiści, graficy, UXowcy oraz najbliżsi współpracownicy, a powiem wręcz, że przyjaciele. O wiele lepiej się gada na żywo niż pisze maile lub dyskutuje przez telefon. Dlaczego o tym piszę? Bo zawsze wtedy mijałem zamek w Malborku. Z pociągu perspektywa na twierdzę jest magiczna i jeśli jechaliście kiedyś tą trasą, to wiecie o czym mówię. I ktoregoś weekendu po prostu pojechałem do Malborka zwiedzić go od wewnątrz a nie oglądać z okien pociągu. I jedyne co mogę powiedzieć, że zamek jest bardziej impomujący, piękniejszy niż mogło mi się wydawać. Magia, jeśli nie byliście, to jedźcie, a jeśli byliście, to warto wrócić. Ja na pewno wrócę, bo wciąż czuję niedosyt!
Słowacja, czyli co my wiemy o najbliższym sąsiedzie?
Potem był weekend czerwcowy i nie pojechałem jakoś wielce dalej, bo postanowiłem pozostać w klimatach południowych sąsiadów i zwiedzić całą byłą Czechosłowację. Jak się łatwo domyślić, tym razem wybór padł na Słowację. Przyznajcie się przed sobą w duchu, co wy tak naprawdę wiecie o Słowacji… No co? Pierwsze skojarzenia to Bratysława, eeeeee eeeeee eeee. Prawda? No i ja miałem podobnie. Słowacja leży tuż obok Polski a tak mało wiemy o naszym najbliższy sąsiedzie, że aż wstyd! I dlatego, by się nie wstydzić pojechałem! W sumie też dlatego, że rok wcześniej Słowacka Organizacja Turystyczna zaprosiła mnie na wyjazd prasowy z pociągami w tle. Było przepięknie, ale wsiąkłem dzięki przejazdowi autostradą. Jechaliśmy sobie w kierunku Koszyc aż tu nagle po prawej stronie na wzniesieniu pojawił się ogromny zamek. Zamek Spiski. Tak, przyjechałem specjalnie po to, by go zobaczyć tym razem z bliska. Przy okazji zaś także resztę kraju. I wiecie co? Było magicznie…!
Pal sześć, że Słowacja jest koszmarnie skomunikowana z Polską i wtedy, kiedy ja jechałem bezpośrednio można się było dostac tylko LOTem z Warszawy do Koszyc. Teraz jest też Wizzair do Bratysławy. Dlatego ja jechałem przez Czechy czyli zgodnie z przysłowiem „wstąpił do piekła po drodze mu było.” Ale znów okazało się, że Koszyce to architektoniczna perełka i np. przywilej w Koszycach, o których uczą nas w szkole, został wydany właśnie w TYCH Koszycach. Potem pojechałem dalej i udałem się do Bardejova, które jest małym miasteczkiem, ale z cudownie klimatycznym i pięknym rynkiem. Co więcej: nocleg miałem z widokiem na ów rynek i było przecudownie klimatycznie.
Z Bardejova pojechałem do Lewoczy, gdzie jest niesamowicie piękny kościół i jak nie jestem miłośnikiem sztuki sakralnej, to tam szczęka mi opadła. Magia! Artysta Paweł z Lewoczy, który tworzył tamtejsze rzeźby, był po prostu mistrzem. I następnie zobaczyłem to, po co przyjechałem na Słowację czyli Zamek Spiski. Ech, jak tam było pięknie, jak tam się dobrze czułem! Mieścinka może i mała, ale dawna forteca robi wrażenie!
A następnie było rozczarowanie, bo ostatnie dni zostawiłem sobie na chwilę spaceru po słowackich Tatrach. Niestety przyszło załamanie pogody, a podczas ulewy niestety nie lubię chodzić po górach. Zresztą uważam to za niebezpieczne, a ja mam jeszcze kredyt mieszkaniowy do spłacenia! Bank na mnie liczy! 🙂 Wróciłem zatem wcześniej do Polski.
Liberec, czyli niespodziewanie znów wróciłem do Czech
Następnie było dość ciekawie, bo na zaproszenie miasta Liberec pojechałem obejrzeć miasto, by je dla Was opisać. Ok, będę szczery – nie spodziewałem się wiele, dlatego też to, co zobaczyłem jeszcze bardziej zrobiło na mnie wrażenie! Liberec jest po prostu przepiękny, a dodatkowo lezy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od polskiej granicy! Jeśli mieszkałbym we Wrocławiu na pewno czasami wpadłbym do Liberca na weekend. Nawet teraz jak pomyślę sobie o przepięknych willach, w które miasto obfituje, to mam ochotę kupić bilet i pojechać. Chęć się wzmaga tym bardziej, jeśli przypomnę sobie także klimatyczną zabudowę starej części miasta, majestatyczny ratusz i kapitalne restaracje i kawiarnie. Chętnie do Liberca kiedyś wrócę.
Bałkany. Od Albanii po Mostar
Sierpień to kolejny długi weekend i wolne w Polsce, zatem wykorzystując 15 sierpnia, poleciałem na Bałkany. Tym razem chciałem zobaczyć troszkę miejsc, których jeszcze nie widziałem. Np. od kilku lat chciałem polecieć na południe Albanii, by samemu się przekonać, jak jest w Sarandzie i Ksamilu oraz podziwiać ruiny starożytnego Butrintu. W międzyczasie znów zobaczyłem Gjirokastrę, a potem wskoczyłem w wymarzone Góry Przeklęte na północy Albanii. Kompletnie dzikie góry z doskonale oznaczonymi szlakami, góry w których w ciągu dnia spotkałem 5 osób na szlaku! I góry, w których prawie na szczycie złapała mnie burza z piorunami.
Jeśli zastanawiacie się, co się czuje, jak stojąc prawie na szczycie góry, wali na was burza to odpowiadam: jest się przerażonym i ucieka się na dół. Ja znalazłem półkę skalną, pod którą wpełzłem i przeczekałem godzinną ulewę. W kolejnym dniu idąc z Valbony do Theth, doświadczyłem nie tylko pięknych widoków, nie tylko widziałem pożar lasu na niedostępnym zboczu góry, ale też np. wieczorem doświadczyłem udaru słonecznego. Zatem same przygody. Pamiętajcie, by chodzić w czapkach, tym bardziej jak jesteście łysi 😀 a słońce świeci w pełni.
No i byłem też w moim ukochanym Kotorze, który znów mnie urzekł. Ponownie chodziłem po wąskich uliczkach starego miasta. Ale tym razem zrobiłem to, co zawsze chodziło mi po głowie, czyli wszedłem trawersem za elektrownią wysoko nad miasto i nad fortecę. Boka Kotorska z tej perspektywy wygląda magicznie! I tym bardziej się cieszycie, że jesteście wysoko, im więcej wielkich wycieczkowców stoi w porcie. Jeden z nich może na swoim pokładzie gościć nawet do 5 000 pasażerów. Zatem wyobraźcie sobie, co się dzieje w obrębie małego miasteczka ograniczonego murami miejskimi, kiedy wpływa do niego taka rzeka… Przy okazji wykupiłem też wycieczkę na rafting rzeką Tarą. Może tyłka mi nie urwało, ale widokowo było warto. Byłoby jeszcze piękniej, jakby mi kask na oczy nie spadał i świata nie ograniczał 😀
A na samym końcu był ukochany Mostar, gdzie znów przespacerowałem się Starym Mostem, ponownie obejrzałem skoki do wody, wypiłem piwo mostarsko, przybiłem piątkę z Brucem Lee, bo ma on swój pomnik w Mostarze i poszedłem też na bazar. Tak, to bardzo ciekawe, jeśli idziecie na lokalny bazarek. Przede wszystkim trzeba wam wiedzieć, ze sprzedaje się tam głownie rakiję w postaci nalewek oraz miód. Na bazar przyszedłem około 8 rano, rzecz jasna bez śniadania i co? Zacząłem próbować nalewek, bo chciałem kupić do Polski troszkę tego dobra. Zatem: trzy butelki rakiji kosztują 10 euro. Trzy półlitrowe słoiki miodu też kosztują 10 euro. Ech, jaki ja wesoły odchodziłem ze stoisk… bo przecież trzeba było spróbować przed zakupem! 😀
Wilno czyli sentymentalna podróż w granice II RP
Wziąłem jeden dzień urlopu, skorzystałem z oferty jednej z firm lotniczych i poleciałem na weekend do Wilna. Trzy dni łażenia po mieście, w którym co prawda byłem wcześniej, ale jakoś nie widziałem wszystkiego, co chciałem i miasta, które jest w sam raz na weekend. W sam raz by po wyjeździe wrócić do kraju z niedosytem i postanowieniem, że Wino odwiedzi się jeszcze raz, bo nie dało się rady zobaczyć wszystkich atrakcji miasta.
A jest tu co oglądać i nie mam na myśli tylko Ostrej Bramy, Cmentarza na Rossie i ulicy Zamkowej. W tutejszych uliczkach warto się zagubić i odnaleźć, usiąść w knajpce na piwo, zjeść obiad, wypić kawę… Słowem w Wilnie można spędzić czas zarówno leniwie, jak i aktywnie. Co kto lubi!
Powrót do Azji – Bangkok, ruiny Angkoru oraz wypoczynek na Koh Rong
I jak to mawia jeden z najgorszych komentatorów sportowych jakich znam a przy okazji tragiczny na szczęście już ex piłkarz czyli Tomasz Hajto, była też w tym roku truskawka na torcie. A był nią wyjazd do Azji. Nic nie poradzę, że ja Azję uwielbiam i zawsze cieszę się na powrót tam. W tym roku w planie było zobaczenie ponownie Bangkoku i przyznaję, że zaczyna mi się to miasto podobać. Dodatkowo wypuściliśmy się też (bo w tym roku do Azji nie poleciałem sam) do ruin Ayuthai czyli dawnej stolicy Tajów. Potem były ruiny Angkoru i znów musiałem zbierać szczękę z ziemi, bo pomimo tego, że byłem tam już trzeci raz, to to miejsce robi na mnie po prostu kolosalne wrażenie. I nie mam tu na myśli tylko Angkor Watu, ale cały kompleks świątyń rozsianych po okolicy. Widziałem je już tyle razy, a wciąż mnie zachwycają. Magia!
Tym razem znalazł się też czas na leniuchowanie, bowiem pojechaliśmy i popłynęliśmy na wyspę Koh Rong czyli jak dla mnie jedno z najciekawszych miejsc w Kambodży. Wyspa nie jest wielka ale też nie jest jeszcze zadeptana przez turystów, ma oddalone dzikie plaże z cudowną lazurową wodą i białym piaskiem. Plaże, na których nie ma przysłowiowego żywego ducha. Ok, w ciągu 3 godzin spotkaliśmy tam może 10 osób, a plaża ma kilka kilometrów długości. Zatem sami rozumiecie… Aha i są na Koh Rong także miejsca do snurkowania czyli do obserwacji rybek leżąc na wodzie i oddychając przez rurkę, a rybki oglądając przez maskę. Było pięknie!
I widzieliśmy jeszcze Phnom Penh. I to było chyba najsłabsze ogniwo wyjazdu do Azji, bo stolica Kambodży po prostu śmierdzi to raz, a dwa że wojsko przejęło nad nią władzę i nie dało się wejść do większości zabytków. Zatem Srebrna Pagoda i Pałac Królewski po raz kolejny były nie dla mnie :/ Ech, czyżbym musiał tam wrócić? 😀
Wieliczka czyli niespodziewany wypad do kopalni
Sprawdzanie maila ma jedną zaletę, jest się w kontakcie ze światem, że wygłoszę taki truizm 😀 Oto leżałem sobie na łóżku w Siem Reap, gdzie oddawałem się zwiedzaniu pobliskiego Angkoru, ale postanowiłem, że przed snem sprawdzę blogową pocztę. A tam czekało na mnie zaproszenie na wyjazd studyjny do kopalni soli w Wieliczce. Noooo czego jak czego, ale tego nie spodziewałem się tak samo, jak nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji 😉 Propozycja tym ciekawsze dla mnie, że od dawna myślałem o tym, by się wybrać do Wieliczki. I powiem Wam, że świat okazuje się mały. W niedzielę rano dookoła mnie jest plus 30, kilkanaście godzin później wracam do Polski i jest plus kilka, a w piątek zjeżdżam do kopalni gdzie jest stała temperatura 14 stopni na plusie. Ech Wieliczka, cudowny czas podczas zwiedzania dwóch tras turystycznych oraz miałem jeszcze okazję spać pod ziemią! Taka gratka!
Zmieniłem pracę, czyli emocjonująca końcówka 2017 roku
A przed wyjazdem było zdarzenie jeszcze ciekawsze. W zasadzie to był przypadek. W niedzielny wieczór wróciłem z jakiegoś piwa ze znajomymi, zasiadłem do komputera, otworzyłem jakąś branżową stronę, chcąc poczytać o tym, co się na rynku dzieje i… mój wzrok padł na ogłoszenie o pracę. Pewien wydawca internetowy poszukiwał kogoś o moich umiejętnościach. Ot, z głupia frant wysłałem swoje CV, które od jakiegoś czasu już miałem przygotowane, bo po 7 latach warto zmienić pracę, jeśli nic w pracy się nie zmienia. I wiecie co? Kilka dni później rozmawiałem już z potencjalnym pracodawcą, za tydzień po raz kolejny i potem przyszła oferta: Chcemy cię zatrudnić.
Wiecie jak to jest wychodzić ze strefy komfortu? Porzucić pewną pracę, gdzie zna się niemal setki osób, gdzie wie się, jak coś załatwić w sposób mniej oficjalny a za to skuteczny. Przyjąłem ofertę i zwolniłem się z pracy. Potem pojechałem na urlop do Azji i od 1 grudnia 2017 robię coś podobnego do tego, co robiłem tylko na lepszych warunkach i z innymi wyzwaniami. Podobno zmiana pracy to jedna z najbardziej stresujących rzeczy w życiu. Przyznaję, że faktycznie tak jest. Ale póki co jest dobrze!
Jeśli zapytacie: jaki był 2017 rok, odpowiem: To był dobry rok! Oby 2018 był po prostu równie dobry! Zapewne nie będe jeździł tyle ile teraz, bo wszak jestem nowy w pracy, ale mam nadzieję, że będzie równie dobrze i coś mi się wydaje, że w tym roku będzie więcej wpisów z Polski. Mam nadzieję, że też je polubicie! Zaczynam cykl… „Polska jest piękna!” Bo jest!
Rok 2017 na blogu
Ale ponieważ za blogiem stoją Czytelnicy poniżej troszke danych, co sie działo w ubiegłym roku. Co czytaliście, ile osób odwiedzało mojego bloga i kim były. A zatem troszkę liczb za 2017:
- Blog w całym roku zanotował 234 665 Unikalych Użytkowników
- Wszyscy użytkownicy wykonali 458 184 odsłon
- Średni czas pobytu na stronie to 2 minuty i 12 sekund
- Najlepszym miesiącem czyli z największym ruchem był sierpień (30 124 UU), najgorszym grudzień (14 816 UU)
Z jakich krajów najczęściej odwiedzaliście mojego bloga: Polska, USA, Ukraina, Wielka Brytania, Chorwacja, Niemcy, Czarnogóra, Albania, Maroko… jak widać czytacie mnie zarówno przed wyjazdem, jak też w trakcie podróży. Dziękuję!
Większość z Was to Czytelniczki: 58,5 procenta, mężczyźni to 41.5%
Najczęściej macie od 25 do 34 lat
No dobrze, ale pewnie jesteście ciekawi, co najchętniej było czytane. A zatem proszę bardzo, oto dane. Chyba żaden wyjazd do Lwowa, nie może obyć się bez wizyty na mojej stronie, bo informacje o Lwowie i cenach w tym mieście wygenerowały 81 000 odsłon. Dalej Czarnogóra to 20 000 odsłon, prawie tyle samo Albania, potem ceny w Maroku czyli 15.5 tysiąca odsłon, a następnie Bośnia i Hercegowina (13 700) oraz Birma 10 800. To najpopularniejsze strony na moim blogu.
Dziękuję, że byliście ze mną. Dzięki wam rok do roku czyli od 2016 do 2017 mój blog urósł o 74,95% jeśłi chodzi o Unikalnych Użytkowników. Wychodzi, że warto pisać, bo coraz więcej osób chce mnie czytać. Dziękuję!
Szczęśliwego Nowego Roku!
7 komentarzy
Świetny podróżniczo rok 🙂
Dzięki! Przyznaję, że też mi się podoba! Jeden z najlepszych w życiu chyba <3
Czyta się tak, jakby to Osmól opowiadał przy kuflu piwa. Ba, nawet w głowie rozbrzmiewa Twój głos, jak jakaś Krystyna Czubówna 😉
Hej Osmól! Ciesze się, że Ci się tak powodzi… Oby kolejne lata były jeszcze lepsze!
Zawsze wchodząc na Twoją stronę wspominam czasy Agory z sentymentem 🙂
pozdrawiam
Heja Krzysiek!
To były piękne dni, chciałoby się zaśpiewać 😀 Chociaż nie spodziewałem się wtedy po sobie, że będę chciał rozkręcić bloga na taką większą skalę 😉
I nie sądziłem, że i Ty rozkręcisz swojego! Kurcze, patrzę, czytam… czapka z głów!
Zdopingowałeś mnie np. żeby szablon zmienić, bo po kiiilkuuu latach mój się kompletnie zestarzał. No i nad fotkami bardzo muszę popracować. Jak widzę Twoje, to moje wydają się być robione żelazkiem! 😀 A każdy wie, że żelazka w podróż raczej się nie zabiera 😉
Do zobaczyska gdzieś na szlaku! A może i w pracy… bo świat jest mały!
W naszym przypadku do rozkręcenia to jeszcze daleko, o ile kiedykolwiek to nastąpi. Zawsze pisaliśmy dla siebie lub dla znajomych żeby mieć kontakt w czasie wyjazdów. Pomysł, żeby to było coś więcej i żeby inni też mieli z tego „pożytek” przyszedł raczej niedawno, ale do „bloga podróżniczego” to nam jeszcze daleko. To wymagałoby jeszcze baaardzo dużo pracy.
Ja tam lubię Twój szablon – jest tradycyjny i solidny. Nie trzeba wodotrysków liczy się treść, no nie? 😉 A tej u Ciebie nie brakuje i dobrze się zawsze czyta!
Co do fotek to ja jestem zawsze strasznie wybredny i nigdy nie jestem do końca zadowolony ze swoich. I pewnie gdyby nie naciski Asi, to blog byłby tekstowy 😉 Ale dzięki za miłe słowo, to zawsze fajnie jak ktoś, „znany bloger podróżniczy” cie pochwali… tak miło się robi 🙂
A co do spotkania to tylko kwestia czasu, w końcu świat jest mały, a zwłaszcza świat mediów 😀
pozdrawiamy
K i A
Jestem 60+ i nadal kocham podróże. Osmol, Twój blog czytam zawsze z wypiekami na twarzy… do niektórych miejsc pojechałam ( oczywiście z koleżanką) dzięki Twoim sugestywnym wpisom. Ja zachęcam odważyć się i… koleją transsyberyjską do Mongolii, z wypadem do Chin – cudowna sprawa. Życzę sukcesów w nowej pracy. Jola.