Pomarańczowo żarzące się ogniki zaświeciły mocniej w całkowitej ciemności. Kolor stał się jaśniejszy tuż po tym, kiedy rozległ się głośny gwizd. To ostatnie szybkie i mocne zaciągnięcie się papierosami. Mruczący cicho pociąg szykował się do odjazdu z małej stacyjki, kilkanaście kilometrów od Mandalay.
Chociaż odjazd pociągu to takie górnolotne określenie. Ten pociąg z trudem i zgrzytem męczonej stali ruszył, starał się po prostu mozolnie nabrać prędkości. Czarne kontury ludzi niespiesznie zamajaczyły w ciemności. Odjazd nie jest powodem do pośpiechu. Mężczyźni wypluli betel i wyrzucili niedopałki dopiero wtedy, kiedy wagon zbliżył się do nich. Doskonale wiedzą, że szybki człowiek i tak biegnie szybciej niż ten pociąg jedzie. Stan torów w Birmie jest tak tragiczny, że maksymalna prędkość jaką tu rozwijają pociągi na długiej prostej, to prawdopodobnie około 40 kilometrów na godzinę. A rzuca wtedy jak szatanem po piekle.
Chociaż tych 40 kilometrów nie jestem pewien, bo większa prędkość po prostu grozi wykolejeniem i podobno wcale nie są to rzadkie przypadki. Zresztą, zdezelowany tabor i tak nie da rady rozpędzić się do jakichkolwiek normalnych prędkości. Dlatego też pociągi są wykorzystywane przez turystów jako ciekawostka krajoznawcza, z której okien widać birmańską prowincję lub przez biedniejszą ludność, bo ceny za bilety są śmiesznie niskie w zwykłej klasie. W klasie podwyższonej, chociaż są trzy razy droższe, też są niewysokie, za to widoki zarówno z pierwszej jak i z normalnej klasy pozostają niezapomniane. A większość turystów jedzie do Hsipaw lub jak ja, do wiaduktu kolejowego Gokteik. Perełki dawnej inżynierii.
Pociąg z Mandalay do Hsipaw wyrusza o 4 w nocy i jest to ten magiczny czas, kiedy ulice gwarnego za dnia miasta są kompletnie opustoszałe, o tej porze nie trzeba mieć oczu dookoła głowy i uważać na innych współużytkowników drogi. Mój kierowca motocykla czeka na mnie przed hotelem o 3:30. Na dworzec jest blisko, ale nie chce mi się iść z plecakiem tych dwóch kilometrów, dlatego wracając z wycieczki do mostu U Bein, ustalam że kierowca podwiezie mnie na stację. W sumie to on mnie do tego namówił, a nie ja go prosiłem. Chciało mu się wstać w środku nocy dla 2,5 dolarów. Takie sytuacje zawsze uświadamiają mi, że w ciągu 5 lat od mojej ostatniej wizyty w Birmie, niewiele się tu gospodarczo zmieniło… chociaż politycznie były to lata świetlne. To jednak temat na zupełnie inną historię.
Kolej w Birmie, czyli pojedziesz pięknie ale nie szybko
Podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, wraz z nami zjawiają się kolejne busiki i motocykle. To turyści zerwali się w środku nocy, by skorzystać z pociągu jako atrakcji turystycznej, by zobaczyć wolno przesuwający się krajobraz birmańskiej prowincji. I wreszcie, by zobaczyć to, co jest creme de la creme podróży koleją przez Birmę. Wszyscy chcą zobaczyć wiadukt w Gokteik. Tę wysoką, stalową konstrukcję z jednym torem po której jakimś cudem, powoli… jedzie pociąg. Ale ten widok zobaczę za kilka godzin, póki co skład mozolnie zaczyna wspinać się na wyżynę.
Za oknem noc zaczyna ustępować miejsca szarówce świtu. Szkoda, szkoda, że jeszcze nie jest widno, bo widoki są piękne, tylko nie do uchwycenia aparatem fotograficznym. A na pewno nie z moimi umiejętnościami. Za to w pamięci pozostaje niebieska poświata świtu i położone w dole miasto z jakąś wielką fabryką, z tej odległości wyglądającą, jak duża budowla z klocków. Jedziemy coraz wyżej i wyżej, pociąg wciąż zmienia bieg – raz jedziemy przodem, raz tyłem, by wreszcie osiągnąć docelową wysokość.
Ale mimo, że nie jedziemy już pod górę, pociąg nie nabiera prędkości. Stan torów w Birmie skutecznie na to nie pozwala. Za to trzęsie nami, jakbyśmy jechali po przysłowiowym kartoflisku lub bawili się w znaną weselną przyśpiewkę, której refren brzmi „i w prawo i w lewo, do góry i w dół.” Szczególnie widać to w przejściach na złączeniach wagonów. Przejście chwilami staje się tak wąskie, że nie ma szans się nim przedostać, a zresztą byłoby to groźne, bo jeśli już nic by nas nie przycięło, to nie utrzymalibyśmy równowagi na złączu… Tak, noga na pewno wpadłaby nam gdzieś w prześwit i została zmiażdżona. I wierzcie mi, że nie koloryzuję. Spójrzcie zresztą, jak to wygląda. I wierzcie mi, że nie trzęsły mi się ręcę.
Pociąg czyli wydarzenie dnia na birmańskiej prowincji
Jeśli uważacie, że przybycie pociągu to takie sobie wydarzenie, jesteście w głębokim błędzie. Ten szlak kolejowy obsługuje dziennie dwa składy. Z Mandalay do Lashio i z Lashio do Mandalay. Dwa i żadnego więcej i co jeszcze istotne, te składy są mieszane. Pociąg (spalinowy oczywiście, bo linia nie jest zelektryfikowana) ciągnie zarówno wagony pierwszej i drugiej klasy (jakie to górnolotne słowa), jak też wagony towarowe, dołączone na końcu. Jest zatem jeden wagon drugiej klasy, jeden pierwszej z miękkimi siedzeniami i znów dwa wagony drugiej klasy z drewnianymi siedziskami. A za tym wagony towarowe.
Myliłby się też ten, który stwierdziłby, że pociąg jest nowoczesny. Nie wiem, z którego roku są wagony, ale nie zdziwiłbym się, jeśli pamiętałyby jeszcze Brytyjczyków, którzy przecież zbudowali tę linię i władali Birmą przez długi czas. Na porządku dziennym też jest otwieranie drzwi w biegu, by zrobić zdjęcie czy zapalić papierosa. Robią to i tubylcy, i turyści. Przez większość czasu nawet jeśli przez jakiś przypadek ktoś by wypadł z pociągu to zdołałby go szybkim sprintem dogonić.
Wyżyna po której jedzie pociąg, jest zupełnie inna od reszty Birmy. Nie jest tu tak gorąco, słońce nie uderza w głowę, kiedy tylko nieopatrznie wyjdzie się z cienia. I nade wszystko obłędnie pachnie tu zielenią, przyroda wdziera się wręcz do nosa wszystkimi pyłkami, które tylko możecie sobie wyobrazić. Jako alergik poczułem to momentalnie, ale po wzięciu tabletki zyrtecu znów mogłem rozkoszować się widokami i zapachem. Zioła zapierały wręcz dech, a po obydwu stronach pociągu widać liczne kolorowe pola, pełne uprawianych tu kwiatów i ziół. I jest jeszcze jedna rzecz, która mnie zaskoczyła. Po raz pierwszy w życiu widziałem trzcinę cukrową! Ogromne pola trawy, która znalazła tu doskonałe warunki do wzrostu.
Wiadukt w Gokteik czyli cud dawnej techniki
Ale oto z półsnu i monotonii krajobrazu wybudza mnie widok za oknem. Gdzieś w oddali zaczyna majaczyć metalowa konstrukcja wiaduktu w Gokteik, to jest to miejsce, o którym marzyłem od kilku lat. Zawsze myśląc o wyjeździe do Birmy myślałem o tym, że ten wiadukt, ta przejażdżka pociągiem będzie jednym z głównych celów. I oto po raz któryś w życiu marzenia stają się rzeczywistością. Szara konstrukcja majaczy gdzieś w dole, a nasz skład zaczyna zakolami zjeżdżać w jego kierunku. Wreszcie zatrzymujemy się na czymś, co jest małą stacyjką, albo po prostu punktem gdzie „pociąg zbiera siły” do przejazdu przez tę wydawałoby się chybotliwą, a na pewno starą konstrukcję. Jest chwila, by wyskoczyć ze składu i zrobić zdjęcie z odległości. Ruszamy.
Zajmuję miejsce w drzwiach, które otwieram na oścież. Siadam, zapierając się nogami o jedną stronę a plecami o drzwi. Pociąg jedzie bardzo powoli, patrzę przed siebie na przestrzeń, w którą wjeżdża pociąg. Jedziemy po jednym torze i prędkość pozwala na rozkoszowanie się krajobrazem. Chwytam kolejne kadry zdjęć, wychylam głowę z aparatem, by chwycić lepsze ujęcia i jakoś tak odruchowo spoglądam w dół. A pode mną pustka… gdzieś w dole dostrzegam tylko zieleń i szczyty drzew. Przestrzeń budzi respekt, ale tak jak i inni turyści wystawiam aparat i robię zdjęcia, kręcę filmiki.
Postanawiam jednak sprawdzić drugą stronę pociągu, zatem wracam na swoje miejsce, które na szczęście też jest przy oknie. Tu widoki są jeszcze piękniejsze. Okazuje się, że ta mgła, którą widzę, to nic innego tylko drobinki wody z wodospadu, który malowniczo spada w kierunku dna doliny. W dole widać też jakąś kładkę, dzięki której piesi mogą pokonać płynącą w dole rzeczkę. I są jeszcze robiące wrażenie podpory wiaduktu, których podstawy nikną wśród drzew. Pociąg powoli zbliża się do drugiego krańca konstrukcji. Dopiero kiedy ostatni wagon zjeżdża z przeprawy delikatnie przyspieszamy. Ale tylko delikatnie, bo wjeżdżamy pod górę i skład jedzie jak w wierszu „powoli, jak żółw ociężale”
Oto wiadukt Gokteik
Wiadukt w Gokteik robi wrażenie nie tylko wizualnie, ale na szacunek zasługują też jego parametry. Konstrukcja z jednym torem ma długość 689 metrów i otwarto ją w 1900 roku. Równo pierwszego stycznia. Co prawda wiadukt wydaje się być wyższy, ale wszelkie źródła podają, że ma on wysokość 102 metrów. Kosztował niebagatelną jak na ówczesne czasy sumę 111 200 funtów szterlingów.
Dojeżdżamy do Nawngpeng, czyli miejsca, gdzie postanowiłem dojechać i wysiąść. Tego samego dnia, chcę jeszcze wrócić pociągiem, który jedzie w przeciwnym kierunku do Pyin Oo Lwin i magicznego ogrodu botanicznego, który założyli tam Brytyjczycy. Jak się okazuje, da się wyjechać z Mandalay rano i w jeden dzień zrobić trasę do wiaduktu w Gokteik i z powrotem, tylko w takim przypadku do Mandalay przyjeżdża się późno w nocy. Lepiej wysiąść we wspomnianym Pyin Oo Lwin i zwiedzić okolice miasta. W Nawngpeng pociągi jadące z przeciwnych kierunków spotykają się i mijają. Teraz pozostaje tylko kupić bilet i poczekać na wracający skład. Jest podobnie jak w Polsce na lokalnych liniach, przyjeżdża spóźniony.
W drugą stronę nie mam już takiego szczęścia i po pierwsze wagon pierwszej klasy nie ma już wolnych miejsc (tak, wiem wielkopańskie zachowanie białasa, któremu się w dupie poprzewracało), zatem kupuję bilet na klasę niższą. Wsiadam do składu i okazuje się, że co prawda miejsca są numerowane, ale właściwie wszystkie są już zajęte. Moje okupuje rodzina z dzieckiem, a konkretnie na moim siedzi matka z jakimś małym dzieckiem. Zrywa się, kiedy widzi, że patrzę to na swój bilet, to na miejsca, czy aby dobrze trafiłem, ale nie mam serca wywalać matki z miejsca, zatem na migi proszę ją, by została a ja idę szukać dalej.
Zajęcie miejsca staje się dość pilną potrzebą, bo oto ponownie zbliżamy się do wiaduktu w Gokteik, tylko tym razem będę go pokonywał w przeciwną stronę. Jak poprzednio zajmuję miejsce w drzwiach, bo tu jeszcze miejsca są, ale niestety tym razem obsługa jest bardziej restrykcyjna i chodzi po wagonach zamykając wszystkie drzwi i wyganiając z nich wszystkich miłośników filmów i fotografii. Szkoda… Na szczęście jakiś Birmańczyk ustępuje mi swojego miejsca blisko toalety, gdzie może i śmierdzi niemiłosiernie, ale na zdjęciach i tak nie będzie tego widać 😀 Widoki ponownie są magicznie.
Koleją przez Birmę – informacje praktyczne
Sieć klejowa w Birmie jest bardzo stara i jakość infrastruktury po prostu tragiczna, dlatego pociągi nie pędzą przez kraj, lecz powoli się toczą. Ma to niewątpliwie taką zaletę, że są wspaniałym środkiem lokomocji, z którego widać birmańską prowincję. I właśnie tak taktują ten środek lokomocji turyści. Ktokolwiek chce się przemieszczać szybko, wybiera autobusy i szeroko rozumiany transport kołowy. Bo można przecież jechać np. w bagażniku samochodu lub na dachu pickupa. Wiem, bo tak też jechałem 🙂
Szlaki kolejowe w Birmie są długie, ale jeździ nimi niewiele pociągów. Kilka składów dziennie jeździ tylko pomiędzy głównymi miastami. Osobną kategorią jest Rangun, który ma kolej obwodową i jeśli macie chęć możecie ją potraktować jako swoistą atrakcję turystyczną, z której zobaczycie życie przedmieść wielkiego miasta.
Bilety najlepiej kupić na stacji samemu. Niestety kolej w Birmie jest państwowym molochem i rządzi się państwowymi regulacjami. Bilety są rzecz jasna imienne i w trakcie kupna będziecie musieli przedstawić paszport. Co ciekawe, kiedy kupowałem bilet powrotny do Pyin Oo Lwin pan na stacji zabrał mi stary bilet, na którym tu przyjechałem, a wydał nowy na świstku papieru. Ale i tak najciekawsze było przy wyjściu ze stacji. Oto by wydostać się z dworca trzeba było ODDAĆ bilet! Wciąż nie mam pojęcia dlaczego…
Reasumując: jadąc gdzieś pociągiem w Birmie, na przejazd zaplanujcie cały dzień. Są też pociągi nocne i ciągną one wagony sypialne. Co ważne: w taborze jest kilka(naście?) nowoczesnych wagonów, zatem jadąc np. do Bagan jest szansa, że traficie właśnie na taki skład. I jeszcze jedno: jeśli będziecie mieli siedzenie przy oknie, uważajcie, kiedy jedziecie przez krzaki, jeśli się wychylicie, możecie dostać gałęzią w twarz. Drzewa i chaszcze rosną tuż przy torach! Ot, lokalny klimat 🙂
6 komentarzy
Cudownie! Do dziś żałuję, że nie wybraliśmy się koleją na północ. Chociaż przyznaję, że przejażdżka pociągiem po birmańskiej prowincji, to przeżycie samo w sobie: podróż jest długa, męcząca, telepie cholernie…ale jest wspaniale! 🙂 Ahhh przywołałeś wspomnienia!
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko planować powrót do Birmy z biletem kolejowym do Pyin Oo Lwin 🙂
Wiadukt wygląda mega! Dla takich widoków chyba pogodziłabym się z faktem, że pociąg jedzie powoli.
Tati… wierz mi, że pociągi w Birmie nie jadą powoli 😀
One pełzną, upodabniają się do jakiegoś żółwia 😉
Oj, młody człowieku, masz szczęście, że nie pamiętasz czasów głębokiego PRL-u, gdzie pociągi jechały chyba ze 30km/h. Tłok był taki, że czasami spało się na pólkach nad głowami pasażerów. Toaleta to tylko była z nazwy, bo ona także była zamieniona na lokum do jazdy – pełznięcia pociągu. Do pociągu, aby zając jakiekolwiek miejsce, niekiedy wsiadało się przez okno. To były czasy, że ho, ho. Jak widzę na zdjęciach to pociągi w Birmie są pojazdami z wyższej półki. I chyba dobrze, że pociąg pełznie, bo można spokojnie zachwycać się widokami.
Chcę do Birmy!!!
Oj szanowna Pani… jak to ciekawie jest robić projekcje o tym, o czym niewiele się wie 🙂
Doskonale pamiętam pociągi z PRL, tylko czym innym jest nocna „Rzeźnia” do Zakopanego, czym innym pociąg który wiózł rodziny na przysięgi, a jeszcze czym innym pociąg w Birmie. Aha i czym innym za PRL był pociąg w środku dnia do np. Białegostoku.
I zaręczam, że za PRL nie było żadnej głównej magistrali kolejowej w Polsce, na której bujało tak, jak na wideo w artykule 🙂
Ale zgadzam się co do jednego: Birmę zdecydowanie warto odwiedzić i sam chętnie bym tam wrócił 🙂
Od razu widać, że są tam i inne pociągi i inna roślinność. Ciekawie czy tak duszno i gorąco jak w polskim pkp.