Lizbonę podobno albo się kocha, albo jest ona w miarę obojętna. Nie powiem, że Lizbona jest brzydka i będąc w Portugalii nie trzeba jej zobaczyć. Na pewno jest warta uwagi i są w niej ciekawe atrakcje. Chociaż większość tych najpiękniejszych padła ofiarą trzęsienia ziemi w 1755 roku. Na szczęście nie wszystkie.
Nie wiem jak Wy, ale ja z miastami mam tak, że albo je czuję, albo mają dla mnie to niedookreślone „coś” lub czuję emocjonalną pustkę. I w przypadku Lizbony i jej atrakcji nie poczułem „nic”, kiedy wysiadłem na stacji kolejowej Santa Apolonia, dokąd przyjechałem pociągiem z Porto.
W Alfamie też wynająłem pokój w apartamencie, który stał się moją bazą wypadową na następne kilka dni. Polubiłem to miejsce, bo pod nosem miałem zarówno metro, jak też wspomnianą Alfamę, czyli najstarszą dzielnicę Lizbony. Do atrakcji również mogłem dojść w kilkanaście minut. Czego chcieć więcej?
Spacerem, bez celu zwiedzając Lizbonę
Spis treści
A zatem wyszedłem z mieszkania i popołudniową godziną zagłębiłem się w kręte i strome uliczki Alfamy. Pokręciłem się troszkę, pozaglądałem w zaułki i nagle okazało się, że oto doszedłem do historycznego centrum i znalazłem się pod łukiem triumfalnym obok którego zaczęto stawiać zasieki. To z powodu przygotowań Portugalii do finału Eurowizji. Jak mam pecha, to na całego 😀 Zawsze muszę trafić na coś, co mi przeszkadza w zwiedzaniu. Jak nie deszcz, to tego typu wydarzenia.
Nic to, zakupiłem jeszcze Lisboa Card, czyli kartę, która później umożliwia darmowe wejście do część ciekawych atrakcji oraz oferuje w cenie komunikację miejską oraz wiele większych i mniejszych zniżek. 40 euro na trzy dni to może nie jest mało, ale zdecydowanie cenię sobie komfort, zatem za wygodę mogę zapłacić. A i tak uważam, że karta mi się zwróciła.
Wróćmy jednak na ulice Lizbony. Pierwszego dnia po przybyciu w jakieś miejsce, lubię zagłębić się w ulice, zagubić, odnaleźć, chodzić bez celu. Ot, tylko po to, by poczuć ducha miasta, by zobaczyć mały, lokalny koloryt. By przejść obok wielkich atrakcji, usiąść na kawie i ciastku. Lub zamówić kieliszek wina, kufel piwa i po prostu siedzieć, obserwując toczące się obok życie. Identycznie zrobiłem w Lizbonie. Ale lubię też pokonywać dziesiątki kilometrów, zaglądając w bardziej i miej popularne miejsca. Popularne jak to poniżej, jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w Lizbonie.
Tylko, że zamiast coraz bardziej lubić miasto, coraz bardziej go nie czułem. Było dla mnie ładne, nie powiem, ale bez takiego niewytłumaczalnego ducha, który zawsze mnie w miastach przyciąga. Powiem Wam jednak, że jest szerokie grono osób, które Lizbonę uwielbia, ja zaliczam się do tych, którzy wielbią Porto. Znów wróciłem do Alfamy, coś zjadłem w jakiejś restauracyjce, posłuchałem sentymentalnego, ale nie przemawiającego do mnie fado.
Wracając, spotkałem się chyba z najciekawszym klimatem, jakiego można zaznać w Lizbonie. Idąc przez wąskie i klimatyczne uliczki, słyszałem zza wielu drzwi smutne dźwięki fado. Zazwyczaj były to restauracje, sądząc z wyglądu i klienteli raczej z tych na wyższy połysk i podobne koszty. Ale natknąłem się na wyjątek. Oto z ciemnej restauracyjki, wypełnionej raczej lokalną publicznością, niż przybyłą z całego świata, dobiegały dźwięki zgoła przeciwne od smutku. Oto miejscowi bawili się w najlepsze przy lokalnych przebojach. I to był świetny koncert, ni to smutno, ni to wesoło. Klimat zmieniał się raz za razem. Tak, było i fado, ale to nie ono targało emocjami. To była taka rubaszna atmosfera wieczornego świętowania wśród umuzykalnionych znajomych. Cudne! I nie dziwota, że przed lokalem utworzył się wianuszek słuchaczy z uśmiechami na twarzy.
Na ile Lizbona? Dzień, dwa, trzy? Ile chcecie
A o poranku pomknąłem na zwiedzanie miasta! Ok, nie był to poranek następnego dnia, bo ten wcześniejszy poświęciłem na Sintrę, czyli bajkowe miasteczko blisko Lizbony, ale o tym przeczytacie kiedy indziej. Przede mną był cały dzień, i chciałem z niego wycisnąć tyle, ile tylko się da. Ponieważ miałem wykupioną Lisbona Card, chciałem koniecznie zobaczyć klasztor Hieromitów, bo oglądając wcześniej zdjęcia z Lizbony, zrobił on na mnie największe wrażenie. Ale zacząłem od innego miejsca.
Panteon Narodowy – profanum w niedoszłym sacrum
Najbliżej mojego hotelu znalazłem Panteon Narodowy – budynek był pierwotnie kościołem – kościół świętej Engracji – ale jakoś tak się stało, że skończył jako budynek świecki, ale z kościelną architekturą. To widać, słychać i czuć. Zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Monumentalna bryła z ogromną kopułą góruje nad okolicą, ale w mojej ocenie robi to w sposób nienachalny.
W każdym razie konstrukcja, która powstawała prawie 300 lat (zaczęto w 1568), ostatecznie została ukończona dopiero w drugiej połowie XX wieku (1966) wcześniej, bo w roku 1916 został powołany do życia Panteon Narodowy. Dziś jest można powiedzieć instytucją, gdzie miejsce ostatniego spoczynku znajdują najbardziej zasłużeni dla Portugalii. A jeśli nawet nie leżą tu ich doczesne szczątki, to mają w Panteonie Narodowym swój symboliczny grób. Tak jest np. w przypadku takich osobistości jak Vasco da Gama (leżący w klasztorze Hieronimitów) i Henryk Żeglarz.
Kiedy już obejdziemy dookoła poziom dolny, warto wdrapać się na dach budowli. Z tego miejsca zobaczcie wspaniały widok na szeroko rozlany Tag – sami zauważycie, że to jedno z ciekawszych miejsc widokowych w Lizbonie. Może nie najlepsze, ale na pewno ciekawe i jedno z mniej obleganych.
Twierdza św. Jerzego
Pisałem już kilka razy, że turyści mają tendencję, do wchodzenia jak najwyżej się da. Zatem w Lizbonie najwyżej, oznacza zamek św. Jerzego. To dawna forteca strzegąca miasta i zapewniająca panowanie nad nim. Kamienne mury miałyby do opowiedzenia wiele ciekawych i krwawych historii. Bo tu jak w soczewce skupiłyby się historie związane z walkami Maurów z wojskami chrześcijańskimi. Dość napisać, że w 1147 roku wojska muzułmańskie skapitulowały i na zamek wszedł jeden z najsłynniejszych portugalskich władców, czyli Henryk Zdobywca.
Przy okazji jego wojska zrobiły to, co spuszczeni ze smyczy wojacy lubią robić najbardziej, czyli wyrżnęli w pień wszystkich mieszkańców miasta. W taki to oryginalny sposób rozwiązano możliwość powstania ewentualnej opozycji i powstań przeciwko zdobywcom.
Dziś zamek a raczej zamkowe kasy szturmują tysiące (dosłownie tysiące!) turystów. Z perspektywy czasu powiem Wam, że nie jestem przekonany, czy to miejsce jest rzeczywiście tak ciekawe, że warto stać w kolejce kilka lub kilkanaście minut i zostawić kilka euro ekwiwalentu za bilet. Co jest do zobaczenia na zamku św. Jerzego? Przede wszystkim ładnie wygląda stąd panorama Lizbony. Widać wszystkie stare budowle, czerwone dachy, windę Santa Justa. Ładnie tu i tyle.
Dodatkowo można jeszcze przejść się starymi murami, wdrapać na blanki i… oglądać panoramę Lizbony. Tak szczerze mówiąc z perspektywy czasu i doświadczeń, to teraz to miejsce bym po prostu opuścił. Na pewno zaś Zamek św. Jerzego nie jest wart swojej ceny. Stąd najładniejszy jest i tak widok na Lizbonę. Jaki się prezentuje, możecie zerknąć na główne zdjęcie tego artykułu.
Klasztor Hieronimitów – najpiękniejsza atrakcja Lizbony
Czas płynął nieubłaganie, a godziny pracy najładniejszych przybytków nie są z gumy, zatem opuściłem ścisłe centrum Lizbony i postanowiłem udać się do budynku, dla którego mogę powiedzieć przyjechałem do Lizbony. To jego zdjęcia wywarły na mnie takie wrażenie, że postanowiłem na długi majowy weekend przylecieć właśnie do Portugalii. Mowa o klasztorze Hieronimitów.
A wszystko zaczęło się w 1501 roku, kiedy król Manuel I postanowił zbudować w tym miejscu klasztor. Miejsce wiecznego spoczynku jego rodu, bo jak jesteście władcami i macie fantazję, to myślicie o swojej przyszłości nawet po śmierci (za przykład niech posłużą faraonowie 😉 ). Ale żadna budowla nie powstanie siłą woli, za to siłą pieniędzy i owszem. Dlatego król postanowił, że 5% podatek od sprowadzanych z zamorskich terytoriów przypraw, będzie odprowadzany na budowę klasztoru. A że wtedy Portugalia była w szczycie swojej zamorskiej potęgi i sprowadzała do kraju potężne ilości zagranicznych dóbr, podatek wystarczał na to, by mury pięły się do góry, a zdobienia stawały się bardzo fantazyjne. O skali kompleksu niech świadczy to, że jego długość to 300 metrów!
Chociaż z zewnątrz i tak widzimy tylko część tych wspaniałości. Najpiękniej jest we wnętrzu. To co się na pewno rzuca w oczy, to dwa bardzo bogato rzeźbione wejścia. To co przed oczami, to kwintesencja stylu manuelistycznego (od imienia króla), będącego miksem gotyku oraz orientu – wszak na tym terenie jeszcze kilkaset lat wcześniej całkiem nieźle mieli się Maurowie, czyli Arabowie. Część ich kultury jak widać nie odeszła wraz z nimi.
Krużganki klasztoru Hieromitów
Jeśli nie wierzycie w cuda, to pobyt w tym klasztorze, przywróci Wam wiarę. Otóż tylko cudem nazwać można fakt, że ogromne trzęsienie ziemi, które niemalże zgładziło w 1755 roku Lizbonę, oszczędziło ten cudownie piękny klasztor. A kwintesencją klasztoru, jego najpiękniejszym miejscem są dwukondygnacyjne krużganki. Powiedzmy sobie szczerze, kilka cudów świata już w życiu widziałem i mało co jest mnie w stanie zachwycić. Tak przyznaję, że do Lizbony przyleciałem głównie dlatego, by na własne oczy zobaczyć te misterne zdobienia w klasztorze Hieronimitów.
Chciałem stanąć pod tym sklepieniem, spojrzeć na dziedziniec i w niebo przez ornamenty, wykonane przez dawnych mistrzów kamieniarstwa. Docenić ich mozolną pracę w formowaniu jasnego piaskowca w tak wymyślne wzory. Na pewno są osoby, które w to miejsce wchodzą i wychodzą. Ja spędziłem tu dobre ponad dwie godziny i nawet chwili się nie nudziłem. Klasztor Hieronimitów a szczególnie jego krużganki są obezwładniająco piękne! Spójrzcie po prostu na powyższe zdjęcia.
Kościół w klasztorze Hieronimitów
O ile do wejścia do klasztoru czeka się w długiej kolejce nawet ponad godzinę i bilet kosztuje 10 euro, to wejście do kościoła jest darmowe i daje ono pewne wyobrażenie o tym, co zobaczyć można w strefie płatnej. A wnętrze to kolejny obowiązkowy punkt do zobaczenia.
Nie wiem, czy na Was wielkie wrażenie robią groby, czy też nie, ale na mnie tak. Szczególnie wtedy, kiedy stoję przed grobem kogoś, kto otworzył nowe drogi, zapoczątkował nową erę. Bo jak inaczej stać obok grobu Vasco da Gamy, który wytyczył drogę do Indii? Cóż, to musiały być za wyprawy… co za logistyka, jakie koszta i jaka brawura. Pewnie nie wiedzieli, że porywają się na niemożliwe, dlatego im się udało. Nic dziwnego, że przed grobowcem stoją tłumy Portugalczyków i obcokrajowców. Nawet Hindusów, którzy zostali wszak przez Vasco da Gamę „znalezieni”. To nawet ciekawe, że i oni mają szacunek dla tego odkrywcy.
Ale wnętrze kościoła to nie tylko grobowce (bo leży tu jeszcze kilka znakomitości w tym Henryk Żeglarz i król Manuel I), ale też monumentalna architektura. Wysokie, strzeliste kolumny przypominające pnie drzew, podpierających niknące na wysokości sklepienie. Witraże, wpuszczające przyćmione światło i prezentujące sceny z biblii. To kolejne z tych miejsc, z których nie chce się wychodzić. Aczkolwiek najlepsza perspektywa na kościół rozpościera się z tarasu, na który dostać się można tylko od strony krużganków, a to wymaga kupna biletu. Aha, także i tu warto patrzeć na zdobienia oraz na sufit, arcydzieło dawnych mistrzów. Arcydzieło, które przetrwało kataklizm 1755 roku.
Pomnik Odkrywców w Lizbonie
Pomnik Odkrywców, to kolejne miejsce, które przy okazji zwiedzania Lizbony warto odwiedzić. Kolejna atrakcja nie tyle do zaliczenia, co do zastanowienia się. Kilkaset metrów od murów wyżej opisanego klasztoru, stoi monumentalna budowla, wzniesiona, by uczcić dawnych zdobywców i odkrywców. I oto w 1960 roku, w pięćsetną rocznicę śmierci wielkiego odkrywcy Henryka Żeglarza, otworzono pomnik. Monument ma około 50 merów wysokości i przypomina karawelę, którymi kiedyś marynarze ruszali z tego miejsca w świat i tu wracali opromienieni chwałą kolonizatorów nowego świata.
Na „burcie” statku zobaczymy 33 postacie, osoby, nad którymi na dziobie panuje Henryk Żeglarz, dumnie spoglądając w przód, ku nieodkrytym wtedy dla Europejczyków lądom. Odkrywcy przywiozą zagładę wielu cywilizacji, przywiozą choroby, ustanowią bezwzględną eksploatację podbitych terenów, będą nawracali ogniem i mieczem. Na wiarę chrześcijańską rzecz jasna. Ale ci, którzy mają być „odkryci”, jeszcze o tym nie wiedzą. Dowiedzą się później, kiedy pierwsze białe żagle załopoczą na horyzoncie i kiedy pierwsi odkrywcy zeskoczą na ląd w poszukiwaniu złota i innych bogactw.
Bo przecież zawsze chodzi o pieniądze. Albo o wiarę. A w tym przypadku o jedno i drugie. Bryła pomnika jest biała, chociaż tak naprawdę, to powinna ociekać krwią tych, którzy zostali „odkryci.” Kolejne niedopowiedzenie na pomniku widać z odległości – to ogromny miecz lub też krzyż przebiegający przez prawie całą wysokość konstrukcji. Ale to też bez różnicy, co to jest – w dobie eksploatacji bogactw i to i to niosło śmierć i zagładę. Ale dość takich analiz.
Na pomnik Odkrywców można wjechać windą. Co prawda jest to atrakcja płatna, ale z wysokości roztacza się piękny widok na okolicę. Stąd jak na doni widać nieodległy klasztor, tym bardziej można z tej perspektywy docenić jego rozmiary. Ale warto spojrzeć w dół, na podnóże. Tu w kolorowym kamieniu została odwzorowana mapa świata i podbojów Portugalii – wraz z datami odkryć. Nie zaprzeczę, piękny to widok. I stąd zobaczycie odległą zaledwie o kilometr wieżę Belem – Torre de Belem. Do niej pójdę za chwilę.
Torre de Belem
Wieża to kolejna atrakcja, która oparła się potężnemu trzęsieniu ziemi we wspomnianym już 1755 roku. To także druga atrakcja Lizbony wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – pierwszą jest opisany wyżej klasztor Hieronimitów. Obydwa budynki łączy podobający mi się bardzo styl manueliński – cieszę się, że eksperci UNESCO podzielają mój gust 😉
Budowa wieży zaczęła się w 1515 roku a zakończyła się cztery lata później w 1519 roku. Ciekawostką jest, że budowla jest w tym samym miejscu i zarazem w innym. Jak to możliwe? Wytłumaczenie jest proste, bo budowla była początkowo wysunięta bardziej od brzegu, ale trzęsienie ziemi zmieniło trochę koryto wpadającej tu do oceanu rzeki Tag. Jak się domyślacie wieże miała strzec wejścia do portu i w głąb rzeki, była też częścią sieci trzech fortec.
Z biegiem czasu zmieniała też swoje funkcje, bo dzięki usytuowaniu nadawała się wspaniale na latarnię morską, a przecież do Lizbony przypływały niezliczone statki i okręty, zbierano tu też opłaty za wejście do portu a także przetrzymywano więźniów. Co ciekawe w kontekście polskim przez kilka miesięcy trzymano tu także dobrze znanego nam z kart historii Józefa Bema, który tworzył legiony polskie w Portugalii.
Dziś do Torre de Belem czyli do wieży Belem ustawiają się długie kolejki zwiedzających, którzy w długim ogonku czekają na wpuszczenie do środka. A jest co oglądać, bo po początkowym rozczarowaniu, kiedy wszedłem do najniżej położonych części wieży Belem i zobaczyłem tam… pustki, poszedłem na wyższe kondygnacje. Od nas zależy, czy najpierw będziemy zwiedzali bastion, czy górującą nad nim 4 piętrową wieżę, w której na pierwszym piętrze jest pomieszczenie gubernatora, czy pójdziemy najpierw na bastion, z którego najlepiej kontrolować można było Tag, zatem tu stały armaty.
Stojąc na sześciokątnym bastionie warto spojrzeć na wznoszącą się nad nami wieże. Co ciekawe, to z tej strony wieża jest najpiękniejsza, tu zdobienia są najbardziej fantazyjne i bogate. Wszystko po to, by wpływające do portu statki a raczej ich załogi mogły należycie docenić to, gdzie za chwilę będą cumować. Że to nie jest byle jakie miasto lecz Lizbona! Aha i także z tego miejsca fajnie widać czerwoną konstrukcję mostu – do złudzenia przypominający ten znany z widokówek z San Francisco.
Coś słodkiego, czyli słynne ciastka Pasteis de Belem
Skoro jesteście już w dzielnicy Belem, to niemalże obowiązkiem jest udanie się do najsłynniejszej kawiarni w tej okolicy, by zjeść słynne ciastka, które wszędzie indziej nazywają się pasteis de nata, a tu noszą nazwę pasteis de Belem. Przepis na nie pochodzi podobno z pobliskiego klasztoru Hieronimitów, zatem tym większe ich prawo do własnej nazwy. Kawiarnię poznacie łatwo, po ciągnącej się w sezonie nawet na ponad sto metrów kolejce. Ale to kolejka do wzięcia ciastek na wynos, jeśli chcecie zjeść na miejscu, to nie stójcie w kolejce, tylko wchodźcie do środka, bo tam jest kolejna kolejka, ale o wiele krótsza do spożywania na miejscu.
Cóż, kawiarnia jest dość mało klimatyczna, bo nastawiła się na szybką obsługę masowego klienta, ale jeśli Wam to nie przeszkadza (a mnie nie przeszkadzało), to jest to najlepszy sposób, by spróbować słynnych ciastek. Podpowiadam: trzy są w sam raz – pierwsze dla smaku, drugie dla utrwalenia, a trzecie z łakomstwa. Potem się zasłodzicie 🙂
Katedra w Lizbonie czyli Se
Powiedzmy sobie wprost, budynek wygląda bardziej jak zamek niż jak katedra, ale jednak jest to świątynia. Potężne mury, dwie wieże przypominające bardziej baszty obronne niż dzwonnice i tylko rozetowe okno sprawia wrażenie, że to jednak świątynia. Co ciekawe, to budynek powstał około 1150 roku, zatem szmat czasu temu, jednak wewnątrz ulegał przebudowom, a to z powodu dwóch potężnych trzęsień ziemi, które uszkadzały konstrukcję i trzeba było ją reperować. Środek? Środek też jest ascetyczny. Jest tu jednak specyficzny klimat, nie to nie jest sacrum, tu nie czuć, że to kościół. Tu czuć w powietrzu historię, ale czy można się dziwić, skoro według legendy w tym miejscu stał główny meczet, kiedy jeszcze miastem w średniowieczu władzę sprawowali Maurowie czyli Arabowie.
Alfama nocą, czyli klimatyczna strona Lizbony
Po całym dniu zwiedzania człowiek ma prawo czuć się zmęczony, a już na pewno głodny. Dobrze się to zbiega z tym, że wieczorem, od 19stej restauracje znów są otwierane i Portugalczycy powoli wlewają się do jadłodajni na kolacje. To samo czynią też turyści tacy jak ja. Znalazłem zatem jakąś małą restauracyjkę w Alfamie, której wygląd nie zapowiadał niczego wielkiego. Cena 7,5 euro też raczej niska jak na stolicę Portugalii. A tu się okazało, że łosoś którego zamówiłem, był jednym z lepszych, jakie w życiu jadłem. Zatem z całego serca polecam zaglądanie w miejsca, które nie wyglądają, bo zaskoczenie może być wielkie. Ale ok, dość o jedzeniu, bo jak wszyscy wiedzą, ja na jedzeniu się nie znam 🙂
Pochodziłem znów po Alfamie, znów przez uchylone drzwi i okna posłuchałem tęsknego fado. Tym razem niestety nie natknąłem się na bardziej rubaszny repertuar, zatem pozostało nucić pod nosem coś smutnego i nostalgicznego. I w takim to dość refleksyjnym nastroju usiadłem na ławeczce na placyku. I w momencie, kiedy uczyniło się cicho, kiedy przejechał już samochód… do moich uszu dotarła miła polskiej duszy muzyka. Fryderyk Chopin we własnej twórczości. Cóż, było nie było, wszedłem za drzwi, zza których docierała muzyka.
Wiecie, jak to jest mieć w życiu farta? To właśnie wtedy go miałem, bo okazało się, że przez przypadek zajrzałem do pustego jeszcze baru Tejo. Za pianinem siedział chłopak i grał na pianinie, skończył Chopina, przeszedł na kawałki filmowe. Zamknął jednak klawiaturę i wrócił za bar. Cóż, ja zostałem z zamówionym winem i towarzystwem dwóch dziewczyn, które siedziały w przeciwnym kącie niewielkiego baru. I nagle powoli zaczęli się schodzić ludzie. Część zamawiała coś przy barze, a część serdecznie się witała i zaczęła rozmawiać.
Lecz po krótkich rozmowach, wyciągnęli po prostu swoje instrumenty i zaczęli grać. Wiecie, jak to jest przyjść na niespodziewany koncert? Byliście kiedyś na jam session, kiedy wszyscy muzycy bawią się dźwiękami? To to było przedziwnym miksem fado session, ukulele session i była też gitara. I jakby jeszcze było mało, pojawiła się też dziewczyna, która wiodła prym w fado. Planowałem wyjść po wypiciu kieliszka wina, skończyło się na tym, że wziąłem kolejny, potem jeszcze kolejny… i nagle zrobiła się godzina pierwsza trzydzieści w nocy.
Z tego koncertu nie wypadało wyjść, z niego nie chciało się wychodzić. Zatracenie w muzyce słuchających, śpiewna ballada instrumentów i głosów. Uwielbiam muzykę! I pomyśleć, że cała ta magia spotkała mnie przez wprowadzającego Chopina…
Oceanarium w Lizbonie
Myślicie, że atrakcje Lizbony to tylko stare kamienie, dawna świetność i biurowce, których dziś toczy się korporacyjne życie? Otóż Lizbona ma jedną szczególną atrakcję, jaką jest oceanarium. O tym, jak wspaniałe jest to miejsce, niech poświadczy fakt, że wiele osób, które znam, na pytanie o najciekawszą atrakcję Lizbony wymienia na pierwszym miejscu właśnie oceanarium. A jest na czym się skupić i co podziwiać, bo w budynku, w ogrooooomnym akwarium mieszczącym pięć milionów litrów oceanicznej wody mieszka kilka tysięcy stworzeń.
Wyobraźcie sobie, że stoicie przed ogromną szybą a przed Wami płynie majestatycznie ogromna płaszczka. A za nią kolejna. Tuż obok jakiś potężny rybogłów, który pływa sobie tylko znanym sposobem i to wszystko na tle ławic ryb, które płyną powoli, by nagle gdzieś skręcić z sobie tylko znanego powodu. Przez szyby akwarium można się patrzeć godzinami na podwodne życie, bo po prostu jest fascynujące, zatem na wizytę przygotujcie sobie na pewno kilka godzin – minimum dwie. A dlaczego aż tyle? Bo nie samym akwarium człowiek żyje.
W oceanarium w Lizbonie można też obejrzeć w osobnych małych lub też lepiej powiedzieć mniejszych akwariach różne inne morskie stworzenia, jak np. ogromne kraby ze szczypcami, siedzące na dnie przyciemnionych akwariów, które najlepiej odwzorowują ich naturalne środowisko. Na pewno zatrzymamy się też przy konikach morskich, przy rybach idealnie wtapiających się w piaskowe podłoże oraz przy błazenkach. Bo kto nie lubi filmu, Gdzie jest Nemo? No kto?! 🙂
Ale to też nie wszystko, bo oceanarium ma także miejsca, gdzie nad naszymi głowami latają ptaki z Arktyki, gdzie można podejrzeć pingwiny oraz gdzie w wodzie baraszkują wydry. Tu chodząc z pomieszczenia do pomieszczenia zmieniamy strefy klimatyczne, spotykamy się z inną fauną i florą, tu też ciężko nie podziwiać, jak wspaniale Natura urządziła ten świat. Wierzcie mi, że to miejsce jest fantastyczne. Byłem już w nim dwa razy, a z przyjemnością pójdę i trzeci.
Wieczór w Lizbonie
A wieczorem polecam przejść się na plac Praca do Comercio, stąd najlepiej widać potężny łuk triumfalny: Arco da Rua Augusta. Potężna, zdobiona konstrukcja powstała dopiero w 1875 roku na miejscu zburzonych przez trzęsienie ziemi budynków. Dumnie strzeże wejścia na ulicę Rua Augusta, którą można uznać za główny deptak Lizbony. Mnóstwo sklepów, kawiarni, stolików wystawionych na środek ulicy, przy których tłumnie siedzą turyści. I rzecz jasna są tu też sklepy z pamiątkami. I jest przelewający się tu tłum zwiedzających Lizbonę. Ale wystarczy odbić w którąś z prostopadłych uliczek, by nie było już aż tak gwarno.
Zresztą, jeżeli odbijecie, macie szansę trafić nawet do nieodległej stąd windy Santa Justa – jednego z symboli Lizbony. Jeśli się przyjrzycie, to skojarzy się Wam z paryską wieżą Eiffla. To skojarzenie dość trafne, bo projektantem był Raoula Mesnir de Ponsard uczeń wspomnianego Gustawa. Pod wieżą zawsze stoi też długa kolejka, dlatego póki co nigdy nie chciało mi się w niej stać. Ale może kiedyś… 🙂 Na pewno poza sezonem!
A może by posiedzieć nad rzeką?
I jest jeszcze coś, co Wam gorąco polecam, by zrobić w Lizbonie. Kupcie wino i wieczorem pójdźcie nad brzeg Tagu, siądźcie sobie wygodnie na nabrzeżu i obserwujcie zacumowane w pewnej odległości wielkie, oceaniczne jednostki albo odprowadźcie wzrokiem łączące brzegi rzeki promy. Ewentualnie po prostu wtopcie się w tłum takich samych jak Wy, pogadajcie, pośmiejcie się, poplanujcie następny dzień. A jeśli nie macie chęci siedzieć na betonowym nabrzeżu, które trochę przypomina warszawskie schodki nad Wisłą, to pójdźcie to którejś z knajpek. Posłuchajcie muzyki granej przez didżeja albo wsłuchajcie się w dźwięki ulicznych grajków. Bo brzeg rzeki żyje!
Jeśli jednak pójdziecie z własnym winem, pamiętajcie by mieć korkociąg, a kiedy już go macie, to miejcie też dość siły, by wyciągnąć korek. Cóż, pewne dziewczyny siedzące przede mną niestety nie miały i musiałem wkroczyć ja… cały na biało! 😉 Ja tylko niosę pomoc! 🙂
I takie właśnie są moje wspomnienia z Lizbony. Rzecz jasna nie zwiedziłem nawet połowy tego, co powinienem, co bym chciał, na co mam ochotę. I dlatego może i nie jestem zakochany w Lizbonie tak, jak w Porto, ale na pewno tu jeszcze wrócę. W końcu z Warszawy do Portugalii latają bezpośrednie i całkiem tanie połączenia. To idealny powód, by wybrać się na zwiedzaniem choćby po to, by spędzić weekend w Lizbonie.
2 komentarze
Jak dla mnie Brzeg Tagu robi kawał dobrej roboty. Uwielbiam także portugalskie tramwaje, mają one swój specyficzny klimat. Mam nadzieję, że niebawem będzie mi dane przejechać się tym środkiem transportu. Nadal w mojej głowie pozostaje jednak pytanie – Lizbona, czy Porto? Jakaś podpowiedź 😀
Lizbona to wspaniałe miasto. Wracam tam co kilka miesięcy i jeszcze mi się nie znudziło. Uwielbiam snuć się jej uliczkami.