Jazda autobusem po drogach wiodących przez Himalaje zasługuje na osobny artykuł. Nie jest łatwo mnie wystraszyć, ale kiedy jedzie się wąską, krętą drogą wiodącą tuż nad dwustumetrową przepaścią, naprawdę człowiek zaczyna się bać.
Z Jomson do Pokhary
Jak się nie ma pieniędzy lub chce się oszczędzać, trzeba zapłacić inną cenę. Cenę strachu. Trekking w Himalajach dookoła Annapurny zazwyczaj turyści kończą w Jomson. Nie jest to jakaś ogromna miejscowość, ale jak na tutejszą skalę, jest duża. Tak duża, że jest tu nawet port lotniczy. Z samolotami w tej części świata zawsze jednak wiąże się niepewność, bo są uzależnione od pogody. Lotnisko nie ma tu najlepszego z możliwych ILSa. I oczywiście cena. Lot z Jomson do Pokhary, która jest bazą wypadową trekingów, kosztuje ponad sto dolarów, podczas gdy autobus kilkanaście. Różnica w cenie to strach. Nie żartuję!
Pamiętam, że kiedy podczas mojej pierwszej wizyty w Nepalu 10 lat wcześniej jechałem na dachu autobusu kończąc trekking do ABC czyli pierwszej bazy Annapurny, trasę wspominam z uśmiechem. Wygodna, szeroka droga asfaltowa. Fakt, że kręta, ale to nie było problemem. Tym razem wczesnym rankiem melduję się w miejscu, które jest tutejszym dworcem. Podobno ma odjeżdżać autobus, na który jeszcze nie mam biletu. Biletów jak się okazuje nie ma, ale… po kilku telefonach już są. Ot uroki Nepalu.
Teraz podjeżdża jakiś dość zdezelowany pojazd, do którego zostajemy wsadzani według sobie znanych tylko prawideł. Mnie przypada miejsce na końcu autobusu tuż koło okna. Brudnego i w dodatku przyciemnionego na zielono. Dodatkową atrakcją jest miejsce na nogi, jest go tyle, że porównując, to Ryanair i Wizzair oferują wręcz miejsca leżące. Przede mną 160 kilometrów i od 9 do 12 godzin podróży. Tryskam entuzjazmem…
Autobusem nad przepaścią przez Himalaje
Ruszamy. Na początku nic nie zapowiada emocji. Ot wyboista droga lokalna, jakich tu mnóstwo. Jedziemy środkiem potoku, to omijamy jakieś wyrwy, za chwilę cofamy, by minąć się z kimś jadącym do Jomson. Poruszamy się z prędkością rączego żółwia, bo jakość tej szutrowej drogi nie pozwala na nic innego. Niestety mało co widać, bo pogoda się popsuła, a nisko zawieszone chmury chowają to, co najpiękniejsze. Panoramę Himalajów.
Ma to też dobrą stronę, bo nie widać wszystkiego. Nie ma czasu, by przygotować się na to, czego doświadczymy za chwilę. Piszę „my”, bo drogę przeżywają w zasadzie tylko turyści. Nepalczycy do niej przywykli i wydają się zachowywać stoicki spokój.
Wrażenia zaczynają się nagle! Ot, jedziemy sobie i w pewnym momencie, jako że mam siedzenie przy oknie po lewej stronie autobusu, widzę przepaść! Nie, nie ma tu żadnych barierek, nic co by odgradzało autobus od wolnej przestrzeni. Kiedy patrzę za brudne okno, często spoglądam wprost w przepaść. Nie widzę krawędzi, jakiegokolwiek pobocza. Tylko i wyłącznie przepaść, nad którą zwinnie balansuje nasz autobus. Błogosławieni ci, którzy miejsce mają od strony korytarza, albowiem oni spokojniej jadą. I nie widzą takich widoków, jak ten z Google Street View.
Gdzieś po drodze dosiada się do nas para turystów. Wszyscy z zagranicy popadają w skrajne emocje. Od euforii po wręcz paniczne milczenie z przerażenia. A to dlatego, że droga jest wąska i jednokierunkowa. Raz na jakiś czas są szersze miejsca, by zrobić mijankę. I tak oto czasami trzeba się wrócić na wstecznym, by kogoś przepuścić, a czasami ktoś się cofa, by dać przejazd nam. Nawet, jeśli jest to cofanie przy brzegu przepaści. Dla kierowcy to codzienny rytuał i nie wydaje się tym wielce przejęty. Chleb powszedni. Raz na jakiś czas zatrzymujemy się na postój w miejscach, gdzie można coś zjeść lub wypić. Wiecie, ten azjatycki zwyczaj przerw na posiłek w drodze. Nigdy go nie rozumiałem, ale czy to Birma, czy Laos, zawsze jest praktykowany.
Nagle dziewczyna, z tej pary, która niedawno się dosiadła, dostrzega, co dzieje się za oknem. Że autobus sunie tuż przy krawędzi kilkusetmetrowych przepaści i… wpada w panikę. Po raz pierwszy widzę coś takiego, absolutna histeria, wycie, pisk, krzyki. Początkowo wszyscy dobrotliwie patrzą na nią, a Nepalczycy nawet śmieją się, bo pewnie nie raz to widzieli. Tylko, że na dziewczynę nie działa nic. Koniecznie, ale to teraz, zaraz, już chce wysiąść! Niestety na wąskiej drodze nie ma na to miejsca. Dojeżdżamy do jakichś zabudowań i… para wysiada. Postanawiają, że mogą do Pokhary iść nawet na piechotę, byle tylko nie jechać tym piekielnym autobusem, tańczącym gdzieś kołami nad przepaścią. Dosłownie na granicy życia i śmierci.
A wygląda to tak, jak na tym filmiku. Z tej trasy, którą ja pokonywałem.
A my jedziemy dalej. Droga się wlecze, kolana bolą od wbijania się w siedzenie przede mną. Zmiana pozycji niewiele daje, bo za bardzo zmienić jej nie mogę. Godzina za godziną. I gdzieś około 19, jeśli dobrze pamiętam po 11 godzinach jazdy docieramy do Pokhary. Zamierzam spędzić tu dwa dni, nie robiąc nic. Tylko i wyłącznie odpoczynek nad jeziorem Fewa. A potem rzuciłem się na kolejną atrakcję, czyli pojechałem na rafting. W Nepalu to zupełnie inna jakość i pozytywna adrenalina, która zostaje na zawsze i wywołuje uśmiech na twarzy. To jednak zupełnie inna opowieść.
Tego samego wieczora po przyjeździe udałem się do jednego z licznych pubów. Ukoić zszargane nerwy zimnym piwem. Popularnym tu everestem, czyli sikaczem podobnym do naszego tyskiego 😀