W Battambang przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w programie Adama Słodowego, którego głos jakbym słyszał tuż obok: W dzisiejszym odcinku pokażę państwu, jak samodzielnie zbudować pociąg. Bambusowy pociąg.
Jeśli jakimś szczęśliwym trafem jesteś w Kambodży i dosyć już masz oglądania świątyń Angor Watu, pałaców, kolejnych ponurych pamiątek po zbrodniach Czerwonych Khmerów. Jeśli alergią reagujesz na powtarzające się pytania o to, czy przypadkiem nie potrzebujesz kobiety na noc lub motorikszy, by Cię podwieźć, powinieneś skierować swoje kroki do Battambang, jednego z największych miast Kambodży. Tam czeka Cię niecodzienna atrakcja, jaką będzie jazda bambusowym pociągiem!
Battambang – miasto samo w sobie nijakie, by nie powiedzieć brzydkie (chociaż gdzieniegdzie, między drzewami zachowały się tu budynki zbudowane jeszcze przez francuskich kolonizatorów), ale ma jedną podstawową zaletę. Niecodzienny pomnik ludzkiej pomysłowości, pomnik sprawiający dziecięcą wręcz frajdę i wywołujący na twarzy uśmiech jak z lat, kiedy byłeś jeszcze małym chłopcem i bawiłeś się z tatą kolejką HO. Bamboo Train, bo o nim mowa, jest konstrukcją tak niecodzienną, że śmiało można go nazwać główną atrakcją miasta.
W centrum miasta łapię tuk-tuka, który ma mnie zawieźć na stację, skąd wyruszają pociągi. Przy okazji pan motorikszarz znajduje Francuza, który jedzie w to samo miejsce i pyta, czy nie mam nic przeciwko, że nie będę jedynym pasażerem jego pojazdu. Nie protestuję, nawet jestem zadowolony, że po dwóch tygodniach samotnej podróży będę mógł z kimś choć chwilę porozmawiać. Niestety skończyło się na chciejstwie. W myśl najgorszych stereotypów Francuz okazał się mówić tylko w języku francuskim, a na machanie rękoma i porozumiewanie się na migi było za gorąco. Ale ostatecznie i tak jestem zadowolony, bo kurs miał kosztować 4 dolary, teraz będzie to 6 ale za dwóch.
Jadąc w tumanach kurzu, polnymi drogami, dojeżdżamy na miejsce. Pośród hałd narąbanych szczap drewna oczom naszym ukazuje się „stacja kolejowa” a na niej stoi przedziwny i genialny w swym nieskomplikowaniu „pociąg”. Konstrukcja jest prosta jak budowa przysłowiowego cepa. Na stacji, choć to chyba zbyt dumna nazwa na określenie kilku chałup i sterty drewna, właściciel postawił na torach dwie metalowe osie, na których umieszcza się wykonaną z bambusa i trzciny platformę (stąd też nazwa „bambusowy pociąg”). Na to jeszcze na specjalnym podwyższeniu stawi a się niewielki silnik z paskiem klinowym, przenoszącym napęd na jedną z osi i… można jechać! Montaż tego wehikułu dwóm osobom zajął nie więcej niż 30 sekund.
Teraz tylko odrobina paliwa do baku, ktoś w ostatniej chwili rzuca na platformę poduszki i wyruszamy. Na pokładzie swobodnie zmieściłoby się nawet sześć do ośmiu osób, nas jednak uzbierała się tylko trójka, zatem każdy siedzi swobodnie w pierwszym rzędzie i podziwia fantazyjnie powykrzywiane przez czas i upał tory. A w zasadzie jeden tor, bo tylko tyle zbudowali francuscy kolonizatorzy.
Tu konieczna jest mała uwaga, jeśli kiedykolwiek narzekaliście i uważacie, że w naszym rodzimym PKP trzęsie i jest głośno, to naprawdę powinniście wypróbować tę kambodżańską linię kolejową. Szum i zgrzyt kół trących o szyny oraz przeskakujących na nierównych łączeniach, jest ogłuszający. A tory to osobna i niesamowita historia. Wydaje się niepojętym, jakim cudem pociąg nie spada z szyn, skoro każda z nich wygina się w inną stronę.
Linia kolejowa, po której „mknie” bamboo train w teorii łączy Bangkok z Phnom Penh i podobno jeżdżą po niej także zwyczajne pociągi. Nie należy się jednak obawiać spotkania z jadącym planowo składem. A to z kilku powodów. Po pierwsze tory są tak stare i tak powykrzywiane, a łączenia poszczególnych szyn tak niedokładne, że nie ma obawy, iż jakikolwiek pojazd osiągnie tu wysoką prędkość i nagle zza zakrętu pojawi się mknący w naszym kierunku kolos. Tu najzwyczajniej nie da się jeździć szybko.
Po drugie: nawet jeśli cudem mielibyśmy się natknąć na któryś z nich, to słychać by go było już z dużej odległości, a wtedy „maszynista” bambusowego pojazdu w ciągu chwili zdąży zdemontować swój „pociąg”. Po trzecie zaś i najważniejsze, od 2009 roku regularne kursowanie pociągów na tej liczącej 275 kilometrów trasie (pociąg pokonywał ją w około 15 godzin!) z Battambang do Phnom Penh zostało zawieszone. Podobno trasa ma zostać zmodernizowana, co przy opłakanym stanie kambodżańskiej gospodarki wydaje się jednak mało prawdopodobne.
W takiej sytuacji największym „zagrożeniem” pozostają inne bamboo train, które jadą w przeciwnym kierunku. Co zatem, jeśli naprzeciwko siebie stają dwa pojazdy? To proste. Ich właściciele oceniają wartość ładunku, który wiozą i na tej podstawie podejmują decyzję, który pociąg zostanie rozmontowany, a jego towar ułożony obok torów, by dać wolny przejazd temu bardziej wartościowemu. Plotki i przewodniki głoszą, że przewożenie pojazdów mechanicznych, jak np. motocykl znacznie zwiększa szansę, że to my dostaniemy możliwość wolnego przejazdu, a rozmontowany będzie pojazd jadący z naprzeciwka.
W naszym przypadku okazało się, że trzech turystów nie przedstawia wielkiej wartości materialnej, bo nasz pojazd niejednokrotnie musiał ustępować przejazdu jadącym z przeciwnego kierunku i wiozącym towary lokalnej ludności. Nawet nie narzekaliśmy, bo kto by nie chciał brać udziału w rozbieraniu a potem w składaniu pociągu? Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w programie Adama Słodowego, którego głos jakbym słyszał tuż obok: W dzisiejszym odcinku pokażę państwu, jak samodzielnie zrobić pociąg.
Wieść niesie, że jacyś Australijczycy w kilka dni dojechali bamboo trainem z Battambang do samego Phnom Penh. My w godzinę pokonaliśmy tylko mały odcinek tej trasy w tę i z powrotem, ale i tak nie narzekaliśmy. Bo czy 3 dolary od osoby za zrealizowanie dziecięcych marzeń o podróżowaniu w „lokomotywie” to dużo?