Od razu powiem Wam, że w Gilgit-Baltistan w zasadzie nic nie ma. To nie jest urocze górskie miasteczko, które zachwyci Was klimatem. Wręcz przeciwnie – Gilgit jest głośne, śmierdzi spalinami, brzydkie ponad wszelką miarę i przede wszystkim nie ma tu w zasadzie nic do obejrzenia. A jednak zapewne i tak będziecie skazani tu przyjechać, bo stąd zaczyna się zwiedzanie północy Pakistanu.
Do Gilgit przyjechałem po 14 godzinnej jeździe samochodem z Islamabadu, a wcześniej jeszcze było pięć godzin autobusem z Lahore. Przez te wszystkie godziny siedziałem na tylnym siedzeniu jeepa wraz z trzema innymi facetami, a w bagażniku były jeszcze dwie osoby, komfort podróży był żaden. Wysiadłem z samochodu jako wrak człowieka, który przez kilka godzin powstrzymywał się od rzygania (nie wahajmy się nazywać rzeczy po imieniu). Dlatego to czego pragnąłem, to położyć się do łóżka i chwilkę odpocząć, pospać.
Były wczesne godziny poranne, a Gilgit jeszcze nie obudziło się do życia – otwierały się dopiero pierwsze lokalne jadłodajnie. Dlatego wsiadłem na motorek jakiegoś faceta i pojechaliśmy do hotelu.
Gilgit za dnia
A kiedy po kilku godzinach obudziłem się, musiałem dokonać kilku ważnych dla mnie czynności: wymienić pieniądze i kupić lokalną kartę SIM. Bo telefon w podróży, a szczególnie internet bardzo, ale to bardzo się przydaje.
Zapytałem obsługę hotelu, gdzie pojechać, by dostać to, czego potrzebowałem. Wskazali mi, że trzeba dojechać do miejsca, gdzie stoi coś w rodzaju pomnika, a w zasadzie jest to wrak trafionego przez pakistańską armię indyjskiego helikoptera. Tuż obok miał znajdować się kantor oraz salon sieci komórkowej SCOM, której kartę miałem kupić.
Faktycznie całkiem blisko znalazłem kantor, w którym wymieniłem dolary na pakistańskie rupie. Dzięki temu zaplanowany na kolejny dzień wypad do zjawiskowego Fairy Meadows, miał szansę się powieść.
Mając pieniądze, mogłem odwiedzić kolejny punkt, czyli salon operatora SCOM, gdzie zakupiłem kartę SIM. Karta i pakiet kosztowały mnie jeśli dobrze pamiętam koło 1000 pakistańskich rupii, czyli w przeliczeniu na nasze absolutne grosze – 15zł. Proces trwał chwilę, bo musieli ode mnie wziąć ksero wizy i paszportu, ale po kilku minutach miałem kartę SIM, która miała się aktywować do 24h. Na szczęście zrobiła to szybciej.
I teraz mogłem zwolnić, stanąć na chodniku i obejrzeć, jak żyje miasto. Cóż, Gilgit nie jest piękne, domy mają w większości jedno czy dwa piętra, nie ma tu żadnego ładu architektonicznego, samochody i motocykle mogą parkować wszędzie, piesi muszą się przeciskać po tym, co zostanie. Aha i ruch samochodowy! Ponieważ Pakistan odłączył się od Indii, a Indie były dawniej brytyjską kolonią, to ruch drogowy odbywa się absolutnie nienaturalnie czyli jest lewostronny. Da się jednak do tego przyzwyczaić, chociaż zajmuje to chwilę.
Korzystając z wolnego wieczoru, wybrałem się też na spacer po mieście. Chciałem przejść bocznymi uliczkami, bo tak najlepiej można zobaczyć, jak się żyje ludziom. Co robią i jak.
I jeśli widzicie kobiety robiące pranie w rzece, to jest to widomy znak, że kraj na pewno nie jest bogaty.
Dworzec autobusowy – główny punkt miasta dla turysty
Ale nie oszukujmy się, do Gilgit przyjeżdża się po to, by stąd wyjechać. I nie inaczej było ze mną. Kolejnego dnia o poranku poszedłem na dworzec, by lokalnym transportem dostać się do Raikot Bridge, skąd bierze się jeepy jadące do Fairy Meadows.
I teraz tak: przed dworcem czekają taksówki (prywatne i dzielone), którymi dojedziecie do wielu miejsc na północy Pakistanu. Za nie zapłacicie więcej, o czym za chwilę.
Jednak wystarczy zejść kilkanaście kroków na położony niżej plac, by zobaczyć dziesiątki zaparkowanych autobusów i minibusów. Tak właśnie zrobiłem i zapytałem, który autobus odjeżdża do Raikot Bridge. Momentalnie zaprowadzono mnie we właściwe miejsce i za cenę, jaką płacą lokalsi (500 rupii – circa 7,5zł) po kilkudziesięciu minutach czekania, aż zbierze się komplet pasażerów, odjechaliśmy.
Ale w kolejnych dniach dane mi było także sprawdzić, jak to jest z braniem prywatnej taksówki. Tak się bowiem złożyło, że kiedy wróciłem spod Nanga Parbat, zapragnąłem pójść na kolejny trekking. Tym razem była to Dolina Haramosh. Aby się tam dostać, musiałem dojechać do miejscowości Sassi, położonej 80km od Gilgit. Z taksówką nie było problemu, ale koszt wynajęcia takiego transportu wyniósł mnie 5500 pakistańskich rupii, czyli około 80zł.
Pewnie da się zapłacić mniej, ale trzeba uwzględnić również to, że chłopak, który mnie wiózł, musiał przecież jeszcze wrócić te 80km do Gilgit. Zatem ja uważam, że to uczciwa stawka.
Jeśli chodzi o czekanie, to jest jak w całej Azji w tego typu miejscach. Czeka się do czasu, aż zbierze się komplet pasażerów. Nigdy nie wiadomo, jak długo to potrwa, bo np. kiedy czekałem na odjazd do Karimabadu, przyszło mi czekać ponad godzinę, a bliżej półtorej.
Jak poruszać się po Gilgit
Gilgit ma jedną główną przelotową ulicę. Jest tez kilka równoległych do niej, w tym jedna po drugiej stronie rzeki, ale główna komunikacja odbywa się wzdłuż ulicy biegnącej przy dworcu autobusowym.
I teraz najważniejsze: jeśli przyjedziecie na dworzec i chcecie się dostać na drugi kraniec miasta, nie bierzcie taksówki czy motorka.
Gilgit ma coś w stylu komunikacji miejskiej, zapewnianej przez małe pojazdy marki suzuki. Tak też na nie mówią. To coś na kształt minisamochodu z dwoma miejscami na przedzie oraz paką, gdzie siadają pasażerowie. Na taką motorikszę albo się macha, albo najczęściej sama się zatrzymuje, kiedy widać, że czekamy. Wskakujemy na pakę, a jeśli nie ma miejsca, stajemy na stopniu na zewnątrz i jedziemy. Jak jesteśmy w środku i chcemy wysiąść, wtedy pukamy w szybkę kierowcy (lub prosimy kogoś o to), potem wysiadamy i podchodzimy do kierowcy, by zapłacić.
Przejazd niezależnie od odległości kosztuje 50 pakistańskich rupii (circa 75 naszych groszy).
Lotnisko w Gilgit
Instytucją, która zajmuje szczególne miejsce w Gilgit jest lotnisko. Port lotniczy Gilgit jest portem lokalnym i obsługuje tylko połączenia krajowe. To naprawdę małe lotnisko i odlatuje stąd dziennie kilka samolotów. Z tego co patrzyłem na rozkład, to mniej więcej dwa samoloty :D. W sezonie letnim lata ponoć więcej, bo poza Islamabadem jest też połączenie do Lahore.
Na lotnisko można przybyć na godzinę przed odlotem, bo jak byłem półtorej godziny przed, to jeszcze nie wpuszczali do środka terminala. Terminal to nazwa na wyrost rzecz jasna, ale duża poczekalnia w środku jest. Tak samo jak i wydzielona sala do modlitw, jeśli ktoś ma ochotę.
I teraz ważna rzecz: jeśli wylatujecie z Gilgit, bierzcie w samolocie siedzenia po lewej stronie. Jeśli przylatujecie, bierzcie miejsca po prawej stronie. Z tych miejsc są najlepsze widoki na przepiękne góry!
Aha, podobno loty do i z Gilgit są dość często odwoływane z uwagi na pogodę. Dlatego bezpieczniej jest kupować bilety na loty ze Skardu. Loty z tamtejszego lotniska są odwoływane o wiele, wiele rzadziej.
Restauracje i jedzenie
Przyznaję się bez bicia, że o restauracjach jako takich niewiele Wam nie powiem, bo skorzystałem z nich dwa razy. Głównie stołowałem się tak, jak lokalni mieszkańcy. Kiedy byłem wieczorem głodny, szedłem do jakiejś knajpy przed którą rozstawiony był dymiący grill, wskazywałem, jakie mięso chce mieć zgrillowane, siadałem przy plastikowym obskurnym stoliczku i czekałem. Po kilkunastu minutach dostawałem kilka szaszłyków z grilla, lokalny chlebek naan (coś a’la pita) i przystępowałem do jedzenia. Drogo nie jest, bo za 2 duże szaszłyki drobiowe i jedną wołowinę płaciłem w przeliczeniu coś koło 5,5zł.
Dla mnie naprawdę była to najlepsza opcja. Zatruć się było ciężko, bo co przejdzie przez ogień, to jednak wychodzi całkiem sterylne. Jedyna kwestia, że dania były diablo ostre, ale dla mnie to akurat dobrze :).
Ale na początku wspomniałem, że zdarzyło mi się pójść do bardziej klasycznej restauracji. Był to Northern Grill – restauracja położona w centrum, ale delikatnie poniżej głównej drogi. Niestety restauracja ma miejsca tylko na zewnątrz, przez co po zachodzie słońca było już zimno. Aby się ogrzać przynieśli mi coś w stylu naszego koksownika ale z węglem drzewnym. Spoko opcja! A jakość jedzenia? Diablo ostre i diablo smaczne! Wziąłem szarpaną, grillowaną wołowinę. Naprawdę niebo w gębie. Cena to 15 zł za porcję. Wadą jest naprawdę długi czas oczekiwania, ale oni tu faktycznie robią danie od podstaw, a nie odgrzewają. Zatem warto!
Kawiarnie w Gilgit
I tu zaskoczenie! W Gilgit jest kilka fajnych lub bardzo fajnych miejscówek, w których można napić się kawy.
Pierwszego dnia po przyjeździe poszedłem do kawiarni o nazwie Cherry Tree Cafe. Miejsce bardzo fajne, jeśli chodzi o wystrój, ale ma jedną wadę: za cholerę nie wiedzą, co to jest espresso i zamiast espresso dostawałem americanę. Bardzo często rozwodnioną ponad miarę. Ale co mi tam, ziarno było ok, to dało się wypić. A jeśli do tego dodamy pyszne ciasto czekoladowe, to nie ma co narzekać. Naprawdę! Tym bardziej, że wystrój tej kawiarni jest mega przytulny i serio jakbym miał taką pod domem w Warszawie, często bym do niej zaglądał.
Jednak moim większym „odkryciem”, była inna kawiarnia – The Coffee Shrine. Położona blisko tej pierwszej ale o tyle lepsza, że tu doskonale wiedzieli, czym jest espresso. Problem tylko w tym, że mieli gorsze ziarno (dla mnie gorsze, bo mocniej palone w palarni kawy). Ale także i tu było przytulnie i ciepło w środku. A wierzcie mi, że w listopadzie na północy Pakistanu wieczory są chłodne, zatem ciepłe miejsce jest na wagę złota.