Inle Lake to wiosłujący nogą rybacy z wielkimi koszami, to domy na palach w których toczy się całe życie tutejszych mieszkańców. Inle to również setki łodzi przemierzających z turystami na pokładzie to płytkie ale duże jezioro w Birmie.
Inle Lake – życie na wodzie
Znalezienie łódki, którą wypłyniemy na jezioro Inle, to w Nyaungshwe żaden problem. Idziemy do pierwszej z brzegu agencji turystycznej, których na uliczkach jest sporo albo idziemy do recepcji naszego hotelu i uzgadniamy cenę oraz godzinę wypłynięcia. Prościzna. Kłopot jednak w tym, że to zazwyczaj idealnie turystyczna wycieczka. Mimo, że ma się wykupioną łódkę dla siebie i tak zostaniemy obwiezieni czy też bardziej „opłynięci” po marketach, byśmy coś kupili. Na to nie mieliśmy ochoty. My, to znaczy ja i Brytyjka poznana na dachu pick up’a jadącego do Kalaw. Potem tak nam się dobrze rozmawiało podczas trekkingu z Kalaw nad Inle, że postanowiliśmy kontynuować wspólną tułaczkę i popłynąć na jezioro.
Pomógł nam przypadek, jakieś poznane w przydrożnym barze Słowenki powiedziały, że po co płynąć idealnie turystycznie za więcej, skoro można mniej turystycznie za mniej? Okazało się, że poniżej przystani turystycznej dla „białych”, jest jeszcze przystań dla lokalsów. I tam jest taniej, tam można się dosiąść do Birmańczyków (Myanmarczyków) i popłynąć na zwiedzanie jeziora i znajdujących się na nim licznych pagód. Chociaż w przypadku rejsu z lokalnymi ludźmi ma to bardziej charakter pielgrzymki.
W tym miejscu chętnie odeślę Was to bloga celwpodrozy.pl i artykułu o jeziorze Inle widzianym z perspektywy bardziej komercyjnej wycieczki. Przeczytacie tam wiele więcej ciekawych informacji i zobaczycie sporo dobrych zdjęć, zatem polecam.
Rejs po jeziorze Inle
Zjawiliśmy się na przystani wczesnym rankiem. W tym momencie do wypłynięcia szykowała się tylko jedna łódka. Było na niej jeszcze kilka miejsc, dlatego dużo nie myśląc podeszliśmy i stwierdziliśmy, że my bardzo chcemy popłynąć. Po pierwszym zaskoczeniu, zostaliśmy wpuszczeni. Cena była o 1/3 niższa niż ta w agencji turystycznej. Co najważniejsze, faktycznie odwiedziliśmy raptem kilka sklepów! Ale to tylko dlatego, że rodzina, do której (jak się okazało) dosiedliśmy się, postanowiła zrobić zakupy. Trudno jej się dziwić, bo jeśli płynie się do Phang Daw Oo Pagoda, nie można tam przyjechać bez darów. Kobiety w darze składają kwiaty, zaś mężczyźni przyklejają złote listki do posągu Buddy. Taka tradycja, a tradycja nie tylko w Birmie, to rzecz święta. Początkowo było to pięć oblicz Buddy, jednak w ciągu lat, złotych płatków zostało do nich przyklejonych tyle, że obecnie oryginalne oblicza są nie do rozpoznania i kolejne cieniutkie warstwy złota przykleja się do tych istniejących. Ale od początku…
Kiedy zapokładowaliśmy się na „naszą” łódkę od razu nas rozdzielili. Koleżanka została wysłana na dziób, a ja okupowałem tę gorszą część pokładu, czyli rufę. Gorszą, bo niestety łódki które pływają po Inle Lake okrutnie hałasują, a silnik znajduje się dokładnie z tyłu. Tańszemu transportowi w śrubę silnika jednak się nie zagląda 🙂 Wypłynęliśmy, a ja zacząłem kontemplować widoki. Minęliśmy domy na palach, przepłynęliśmy obok pływających ogrodów, gdzie uprawiane są warzywa. Nasi gospodarze zabijali czas rzucając w górę bułki, ku uciesze chmary mew lecących nad nami.
W tej scenerii mignęło mi raz to, po co przyjeżdża się nad jezioro Inle. Widok mężczyzny stojącego na jednej nodze na tyle chybotliwej łódki, w rękach trzymającego sieć, a drugą nogą wiosłującego. Niestety, czy to z tego powodu, że nasi współtowarzysze nie byli tym zainteresowani, czy też dlatego, że nie należało płoszyć rybakom ryb, nie podpłynęliśmy bliżej.
Ale nagle wpłynęliśmy w szuwary, w których okazało się, jest jakiś kanalik, prowadzący do centrum handlowego. Rzecz jasna był to sklep w dużym domu na palach. Od razu do naszej łódki podpłynęło kilka innych z których zaoferowano nam bukiety kwiatów. Potem szybkie targowanie i oto na dnie naszej łódki wylądowały kolorowe wiązanki. Wysiedliśmy z łajby i poszliśmy pozwiedzać pływający sklep. W sumie był to targ odzieżowy oraz można tu było kupić coś, po co przypłynęliśmy. Tu w niższej cenie dostępne było złoto! A konkretnie rzecz ujmując takie cienkie, bardzo cienkie, albo i jeszcze cieńsze paseczki złota. Bez nich nie było co się pokazywać w świątyni, do której płynęliśmy. Pokręciliśmy się po sklepie, pooglądaliśmy ubrania i zawołani, wróciliśmy na pokład.
Świątynie Inle Lake
I wreszcie dopływamy do świątyni. Znalezienie miejsca do zacumowania graniczy tu z cudem, ale o dziwo koło świątyni cuda się zdarzają i to nader często, bo każdemu udaje się jakoś przybić do brzegu. Idziemy za naszymi Birmańczykami do głównego budynku, tu od razu widać podział na płeć. Teraz wiem, po co nam są kwiaty, bo kobiety idą złożyć je w ofierze. Za to mężczyźni zmierzają do podwyższenia, wokół którego kłębi się dziki tłum facetów w tradycyjnym ubiorze czyli w longyi (upraszczając są to takie męskie, długie spódnice).
Usiłuję i ja dołączyć się do tego tłumu, przepchać się przez ciżbę i tak samo jak oni zapewnić sobie szczęście dokonując ofiary. Ofiarą jest złoto, ten spłachetek, który kupiłem na jarmarku i który teraz pchając się tak jak inni, usiłuję przykleić do bezkształtnej figury, złotego cielca, który nie przypomina już niczego. Bryły, która kiedyś miała kształty Buddy, teraz oklejona niezliczonymi warstwami cienkiego złota, jest bezkształtną, drogocenną masą. Ale też do tego miejsca co roku nad Inle Lake pielgrzymują dziesiątki tysięcy Birmańczyków.
Wychodzimy ze świątyni. Teraz idziemy pochodzić dookoła niej. Pochodzić to sformułowanie troszkę na wyrost, to jest raczej powolne przemieszczanie się, bo okazuje się, że moja towarzyszka podróży jest lokalną celebrytką! Ja zaś przy okazji niejako korzystam ze spływającej i na mnie kroplami sławy. Otóż jasnowłosa blondynka i to w towarzystwie blondyna, będąca pod opieką Birmańczyków, jest zjawiskiem a tyle niecodziennym, że wciąż ustawia się do niej kolejka chętnych, by zrobić sobie z nią zdjęcie. Co krok jest ktoś, kto nadstawia aparat czy telefon komórkowy i robi zdjęcie. Czujemy się jak atrakcje turystyczne Inle Lake, pomimo że to my jesteśmy turystami. Sława w sumie zaczyna nawet doskwierać i z opresji ratują nas nasi gospodarze łódki. Wyciągają nas z tłumu i prowadzą w pobliże pięknie zdobionej, paradnej łodzi. Raz do roku posągi ze świątyni są przenoszone na łódkę i opływają okoliczne wioski.
Potem jeszcze wraz z naszymi gospodarzami popłynęliśmy do kolejnej atrakcji czyli świątyni Skaczących Kotów. Sama świątynia jest piękna i pełna starych rzeźb, czuje się tu nawet dogasający, ale jednak pewien mistycyzm. Lecz jeśli oczekujemy, że tutejsze koty skaczą czy robią różne sztuczki, to będziemy zawiedzeni. Jeśli nawet kiedyś był tu kot, który skakał, to teraz został on skutecznie zapasiony prawie na śmierć i leniwie wyleguje się gdzieś na słońcu, czy w kącie świątyni. Tu natknąłem się też na inny ciekawy widok. Na jednym z foteli wewnątrz świątyni leżał mnich, który przyjmował dary. Dookoła niego stały dobra doczesne w rodzaju ciastek i coca-coli.
Jeszcze tylko wypad do restauracji. Rzecz jasna też w domu na palach i pora wracać do Nyaungshwe. W sumie podczas powrotu stwierdziłem, że mimo pięknych widoków i wspaniałych ludzi, których spotkaliśmy na naszej łódce, to mieliśmy też niefarta. Niestety słynnych wiosłujących nogami rybaków, którzy wypływają na jezioro Inle na połów, nie widzieliśmy wielu. Co więcej, jeśli już w oddali mignął nam jakiś, to niestety był zbyt daleko, by zobaczyć i pokiwać głową z uznaniem. Szkoda. Za to załapaliśmy się na kilku innych wiosłujących nogami. Oni nie łowili ryb a jeden z nich np. wiózł trawę dla zwierząt. Za to sam rejs po Inle Lake to czysta przyjemność. Spokojna tafla jeziora i mewy, które doskonale wiedzą, że z każdej łódki polecą w ich stronę kęsy chleba, a one ku uciesze rzucających, będą je łapały w locie.
Chociaż z drugiej strony obecnie Inle Lake i tradycja łowienia ryb w charakterystycznej pozie skomercjalizowała się. Nie opłaca się już łowić ryb. Więcej można zarobić po prostu pozując do zdjęć. A że to nie to samo? Pewnie, że nie… Ale na pewno robota jest dla rybaków łatwiejsza, a dochody większe. No i ryby się cieszą! 😉
3 komentarze
Birma, moje marzenie podróżnicze. Zachwyca innością, zawsze mnie fascynowała, a po Twoim wpisie chyba jeszcze bardziej zacznie. Piękne krajobrazy, niesamowici ludzie, zupełnie inny świat, like it! ;). Może kiedyś i mnie uda się tam pojechać.
Pozdrawiam!
Jeśli mój wpis o Birmie Cię zainspirował i polecisz do Birmy to… cała przyjemność po Twojej stronie :D. A cała zazdrość po mojej 😉
Bo wierz mi, że i ja bym tam chętnie wrócił. Jest kilka miejsc, w których jeszcze nie byłem, a bardzo bym chciał.
Zatem: wszystko przed nami 🙂
Dziekuję za wiele cennych informacji które mi śię z pewnoscia przydadza! Zwiedzielem juz
prawie cala Azje i niewiele krajów pozostalo mi do odwiedzenia. Wylatuje 25/3 do Birmy na 3 tygodnie a potem lecę na Filipiny. Zamierzam trasę do Mandalay przejechac pociagiem w ciagu dnia. Do innych miejscowosci autobusem lub pick’upem. Chcialbym obejrzec przed ich Nowym Rokiem Water Festival. Jak obecnie funkcjonuje telefonia komorkowa i kafejki internetowe? Czy warto plan podróży ustalić z ich Biurami podróży, czy też z dnia na dzień
przez hotel który się opuszcza?
Łączę pozdrowienia,