O tej chwili marzyłem jeszcze w Polsce. Oczyma wyobraźni widziałem się wchodzącego na szlak prowadzący ku ośnieżonym szczytom Himalajów. I oto moje marzenie ma się spełnić już za kilka godzin, za chwilę będę szedł w kierunku serca Himalajów. Do Annapurna Base Camp.
Jeszcze w Pokharze. Pobudka o 5:50, bo oczywiście wieczorem nie było światła, zatem nie było się też jak spakować. Niepotrzebne rzeczy idą do wora, który spocznie w depozycie u gospodarza guesthouse’u. Nie ma ich co targać ze sobą, każdy zbędny kilogram odczuję na szlaku. (Tą wiedzę wykorzystałem 10 lat później, kiedy poszedłem na szlak dookoła Annapurny)
O 7 już jestem na dworcu, taksówka kosztowała 150 rupieci co mnie jakoś nie zrujnowało i od razu kupuje bilet na autobus o 7:25. Wychodzę przed kasę i w tym momencie wbija mnie w ziemię. W krystalicznie czystym powietrzu tuż nad dachami domów widzę panoramę gór, widzę krajobraz, w który już za kilka godzin będę się zagłębiał. Wygląda magicznie, ośnieżone szczyty kontrastują z szarzyzną okolic dworca w Pokharze. Przez dobre kilka minut kontempluję widok, w sumie to nawet nie wierzę, że faktycznie to widzę, że tu jestem, że dotarłem. Przecież zawsze chciałem zobaczyć Himalaje… a teraz nawet w nie pójdę! Marzenia się spełniają 🙂 Stąd turyści wyruszają na szlak do pierwszej bazy Annapurny, ale także na szlak dookoła Annapurny.
Po chwili jednak koniec rozmyślania, trzeba iść do autobusu. Mam nawet farta bo zajmuje miejsce w środku i co więcej na siedzeniu 🙂 Po krętych, wąskich i stromych drogach autobus nie jedzie szybko, on się po prostu wlecze. O godzinie 10 wreszcie przybywam do Naya Pool, potem szybkie zejście do Birethanti, szybkie śniadanie, kawa, sprawdzenie pozwolenia na wejście do ACAP i tak zaczyna się wejście na szlak… (zezwolenie wcześniej trzeba wykupić w Kathmandu lub Pokharze za 2000 rupii).
Początkowo droga jest nadspodziewanie łatwa, lekko pochyła i prowadzi przez jakieś wioski, dopiero po 2 godzinach marszu zaczynają się schodu (dosłownie i w przenośni) szlak zaczyna się piąć ostro do góry i wreszcie można spojrzeć w dół. A widok nie powiem całkiem ładny, bo dzień upalny i chmury nie zasłaniają nieba.
Dopiero teraz czuję, że warto było wydać pieniądze na dobre buty, teraz odczuwam, że plecak wcale nie jest taki lekki, ale też zaczynam odczuwać z nim niejaką jedność. Bo w środku przelewa się woda w butelkach. Krok – chlup – krok – chlup. Iście żywy organizm reagujący na moje poczynania 🙂
Po drodze zaczynam czuć jak dziwnym przybyszem jestem. Nie mam bowiem ani przewodnika ani tragarza. Wszyscy, ewentualnie prawie wszyscy, mają kogoś, kto odciąża ich w trudach wspinaczki, kogoś kto targa ich plecak albo też wskazuje drogę i niesie plecak. Tylko czy można tu mówić o konieczności przewodnika? Szlak jest jak autostrada, czasami równiejszy niż autostrada kolo Berlina, którą pamiętam z wczesnych lat 90.
Idealnie ułożone kolo siebie bloki skalne prowadzące tylko wyżej i wyżej. Po schodkach. Tu nawet potknąć się jest trudno tak ładnie wszystko przygotowane. Ja jednak targam swoje rzeczy sam, bo co to za frajda mieć je wniesione, co to za wysiłek i następnie samozadowolenie? Ale jest też i inny aspekt, nie stać mnie na wyrzucenie 10 dolarów (ceny za rok 2009) na dzień czyli około 100 dolców za całość treku. 100 dolców to sporo piw w Polsce. Tu dwa razy mniej ale i tak szkoda. A poza tym zawsze wszystko robię sam i nikt mi prywatnych bambetli targać nie będzie. Moje majtki będę nosił sam 🙂
Dziś idę do Ghandruk i prawie osiągnąłem już cel wspinaczki, jednak jakieś 10 minut przed osiągnięciem pierwszych zabudowań łapie mnie deszcz. Co tam deszcz, ulewa, burza cała. Zatem błogosławię swoją naprędce naciągniętą na grzbiet kurtkę i gnam do góry po śliskich stopniach, byle szybciej, byle do ludzi, byle pod dach. I już po chwili… wraz z jakimś osłem chowam się pod pierwszym lepszym dachem skąd po chwili przechodzę do lodgy. Osioł zostaje 😉
100 rupii za nocleg to nie jest jakaś zawrotna kwota i nie powala na kolana. Jednak już 200 za dwa, literalnie dwa!, naleśniki powoduje pewną konfuzję. Kawa 50, herbata 15. Cóż, jednak coś jeść muszę. A reszta dnia będzie dniem leniwca. Póki co jestem na tyle nisko że nawet nie potrzebuje dodatkowego koca z lodgy. Śpiwór w zupełności wystarcza.
(Opis trekkingu do Annapurna Base Camp – rok 2008)