To już drugi dzień na szlaku do Annapurna Base Camp. Dookoła mnie piękne tarasowe pola, co chwila mijam małe wioski, w których zawsze można znaleźć jakiś nocleg, coś zjeść lub przynajmniej kupić wodę.
Znów ranna pobudka, ale też bardziej ranna niż chciałem. Niestety z obydwu stron otoczyła mnie niemiecka wycieczka, a ściany w tych górskich hotelikach są wykonane z cieniutkich deseczek, lub też nawet z jakiejś płyty. Oczywiście równie cienkiej. Cienkiej, bo wszystko tu taszczy się na własnych plecach. Na górę. Zatem im lżejsze, tym lepsze. A zatem w środku wszyscy wszystko słyszą. Nawet ciche i tłumione kichniecie za przepierzeniem. Cóż, nie mam zatem innego wyjścia i muszę wstać, tak jak i inni wstają. Po szybkim śniadaniu o 8 jestem już na szlaku.
Pogoda… na dwoje babka wróżyła. Niestety po kilku godzinach okazuje się że źle wywróżyła i ostatnie dwie godziny z dzisiejszego 6.5 godzinnego marszu pokonuję w mniej lub bardziej obficie skrapiającym mnie deszczu.
Co ciekawe, w książce „Himalaje Nepalu” Janusz Kurczab opisał, że ta trasa powinna mi zająć jakieś 4.5 godziny, ale albo nie wiedziałem, jak znaleźć szlak lub też tak wolno z tym plecakiem chodzę, bo nijak nie wiem, jak można pokonać go tak szybko. Ogólnie czasy podane przez tego autora trzeba wziąć w wielki cudzysłów i mnożyć przez jakąś liczbę. Czasami tylko przez 1 😉 czasami nawet 2. Ale cóż i tak nie będę narzekał bo w miarę dokładnie opisał trasy. Tylko te czasy….
Skądinąd dzisiaj dały mi się we znaki ostre wejścia i zejścia i czuję, że wszystkie mięśnie nóg jeszcze się nie zatrzymały i aż chodzą ze zmęczenia.
Doczłapałem jednak do Chomrong i znajduję jakąś lodgę. 80 rupii za noc, biorę szybki i gorący! prysznic i od razu czuję się lepiej, teraz pora na dużą porcje frytek i … herbatę. (ogólnie nie pijam, bo wolę kawę, ale tu czymś rozgrzać się trzeba).
Przed zachodem słońca pospacerowałem trochę po wiosce i natknąłem się na taki widok, na „nowoczesność w domu i zagrodzie” w górach:
Po chwili przychodzi właściciel lodgy i komunikuje mi, że nie będę miał pokoju dla siebie, że zamieszkam z innym człekiem. jak się okazuje, tej nocy będę dzielił pokój z Koreańczykiem. Za to obiecał mi, że nie będę płacił za pokój. W sumie to mi wszystko jedno, byleby „żółty” nie chrapał 😉 W międzyczasie spotkałem tu dwóch Niemców. Po krótkiej i rzeczowej rozmowie na temat treku podarowali mi ochraniacze śnieżne na nogawki spodni oraz pastylki do uzdatniania wody, bo moje poprzednie za##$&i mi z plecaka na lotnisku w Delhi. Świnie lotniskowe, złodzieje!
Z tymi pastylkami powinienem zaoszczędzić jakieś 400 rupii, bo idąc przez Himalaje Nepalu, woda butelkowana im wyżej tym droższa albo w butelkach wręcz niedostępną a można dostać tylko uzdatnioną do swojej butelki. A wierzcie mi że „spalanie” wody mam niezłe. Wypijam jakieś 3 litry na każde 700 metrów wysokości. Piję jak smok.
Strasznie mili ci Niemcy. Ogólnie dużo tu tej nacji i w różnym wieku, od emerytów, poprzez pracujących po studentów. Niedawno przybyła kolejna grupa z tego kraju.
Nic to, robi się coraz zimniej, idę wziąć koc. A jutro poczłapię do Himalaya Hotel. 2800 metrów n.p.m to już coś. Zdaje się, że cholernie ciężka to będzie wędrówka. Oby pogoda się poprawiła. Chciałbym, bo przyjechałem tu zobaczyć góry, a póki co widzę głównie chmury. Ale cóż, widać taki to okres, najlepiej przybyć w Himalaje na jesienni, po monsunie, wtedy powietrze jest czyste, klarowne a chmury prawie nie występują. Teraz aby ujrzeć góry trzeba wstać wcześnie rano, albo tez liczyć ze będzie jakaś przerwa w chmurach, wtedy ukazuje się jakiś niewiarygodnie wysoki szczyt.