Milczeniem pominę fakt, że w nocy w pokoju było cholernie zimno i przetrwałem ją chyba tylko dzięki temu, że na śpiwór wrzuciłem wziętą z lodgy kołdrę, a w krwiobieg kilka łyków zabranego w piersiówce rumu :). Nie pominę jednak milczeniem tego, ze w nocy przetoczyła się nad Annapurna Base Camp burza. Waliło, błyskało, padało.
Z tego powodu kiedy się obudziłem o 6, by tak jak zwykle obejrzeć poranną panoramę Himalajów, zobaczyłem… nic nie zobaczyłem i wpieniło mnie to. Widoczność była chwilami może na jakieś raptem kilkaset metrów. I nici z obejrzenia słynnej 3 kilometrowej ściany Annapurny I.
Zatem nici z tego, po co dzielnie i z uporem wspinałem się w górę. Jak widać w życiu nie można mieć wszystkiego. Zresztą przyjechałem do Napalu w takim okresie, iż mogłem się spodziewać, że może mi się nie udać zobaczyć tego, co chciałem ujrzeć. Na otarcie łez pozostał mi widok kiedy już schodziłem. Niebo troszkę się przetarło i miejscami dało się dostrzec wysokie granie i szczyty widoczne w prześwitach. Zatem nie było tak źle.
Chociaż z drugiej strony i tak jestem z siebie cholernie zadowolony, że doszedłem aż tutaj, że mimo mało przychylnej pogody wczłapałem się na te 4 tysiące metrów i tym bardziej jestem z siebie zadowolony i dumny, bo zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy. A relatywnie niewiele osób może się tym pochwalić, większość, znakomita większość, korzysta z tragarzy i przewodników albo z przewodnika, który jest tez tragarzem. Tragarz… w sumie to nawet rozumiem, bo troszkę rzeczy trzeba ze sobą wziąć (choć z drugiej strony, to czy każdy powinien móc wejść na tę wysokość?), ale na cholerę ludziom przewodnik?
Tego już nijak nie mogę zrozumieć. No kompletnie nijak…Wszak szlak na ABC to autostrada. Szeroka, równo wyłożona równymi kamieniami (na znakomitej długości). Ale nawet na odcinkach w których nie ma płyt to i tak jest nieźle przygotowana i szeroka, nie ma tam nawet ostrych podejść które wymagałyby łańcuchów czy czegoś takiego. Poza tym właściwie nie da się zabłądzić, bo albo raz na jakiś czas jest tabliczka, że trzeba iść w tym kierunku, albo też jest się kogo zapytać, a wszyscy pomagają bardzo chętnie. Nawet tragarze, którzy niosą na karku po 50 czy 60 kilo. Nawet oni mrukną miedzy oddechami, że ta wioska to w tym kierunku, albo ze wręcz przeciwnie. Poza tym: jak idzie się w stronę ABC to trzeba iść w gorę najbardziej wydeptaną ścieżka, a jak w stronę Pokhary, to w dół – najbardziej wydeptaną ścieżka. Ot i cala filozofia.
Ale ja widzę tu cale rzesze dumnych z siebie Niemców, Juesejcow, Kanadyjczyków czy Ukejcow, którzy z dumą paradują powoli w górę i niemalże defekują przy tym kasą. A za nimi ciągnie się cała kawalkada tragarzy, jakby szli niemalże na samą Annapurnę. Przyznam, że doprawdy nie wiem co oni tam ze sobą targają. Buty na zmianę? Szpileczki? Kostium balowy? Palniki? Cholera ich wie, w sumie aż żałuję, że nie zapytałem… 😉 Ale z drugiej strony to skoro na Mt Everest może wejść właściwie każdy, kto ma pieniądze, to dlaczego miałby nie moc wejść do Annapurna Base Camp, która to baza jest zdeeeecydowanie niżej i zdeeecydowanie łatwiej się do niej dostać. A i kasy nie trzeba mieć aż takiej, bo i chociażby pozwolenie na wejście jest tańsze ;).
Choć też tragarz ma inną funkcje, dla „turystów.” To raczej sługa, który ma za zadanie podać herbatę, zamówić obiad, domyślić się życzeń klienta i Pana. Ma przypilnować godzinę śniadania i obudzić Państwa. Słowem zadbać o wszystko. Klient płaci – klient żąda. Takie nowoczesne górskie niewolnictwo. I nie mówię tego, bo tak mi się wydaje, ja to widziałem. Widziałem grających w karty „Państwa”, którzy co i rusz wołali na tragarza, by podał im kolejną herbatę, przyniósł piwo, albo że rum się skończył.
I przyznam ze czasami z niejaką dumą i rozbawieniem oglądałem nepalskich tragarzy, którzy z pewną podejrzliwością, niedowierzaniem i rozbawieniem oglądali „białego”, który sam niósł swój bagaż. A zatem zdarzyło mi się przybić na szlaku przysłowiową piątkę z tragarzem, zdarzyło mi się nie raz i nie dwa z nimi pogadać i pośmiać. Chociaż z drugiej strony niosąc plecak na własnych plecach nie daję komuś pracy. Co ja jednak poradzę, że z Polski jestem? W porównaniu z takimi Anglikami jedyne co mi zostaje to oszczędzać. I polegać na sobie.
4 komentarze
Super relacja! Ja miałam ostatnio te same przemyślenia na temat „karawan” turystów w Górnym Mustangu. Po co im do cholery dwa plecaki i tony książek? Wątpię, żeby mieli siłę czytać na wys. 3800 m. n.p.m. po całym dniu wspinania się, nawet z podręcznym plecakiem i tragarzem w tle;)
M.
wydaje mi się, że na tydzień to może bym sama niosła swoje bety, ale na dłuższy trekking wolałabym zapłacić 😛 Bo to męka iść i uginać się pod plecakiem. Moim zdaniem 😉 Poza tym – jak sam napisałeś, dajesz ludziom pracę. Właśnie rozkminiam, czy dam radę uskładać kasę na Nepal w tym roku, ale czarno to widzę….
A Ty lecisz w tym roku?
Niestety, jak to w życiu bywa, to mi się plany pozmieniały. W tym roku była Birma, Malezja i Bangkok…
Przyszły rok to zapewne głównie Europa. Ale to się okaże jeszcze.
Niestety o Nepal w najbliższym czasie nie zahaczę 🙁
Ale kto wie, może się jednak uda. Bo nigdy nic nie wiadomo :)))
A co do noszenia rzeczy. Ja połowę swoich szpargałów zostawiłem na dole w Pokharze, a poszedłem w góry tylko z absolutnie niezbędnym minimum. Wcale mi ten ciężar jakoś wielce nie przeszkadzał. Zresztą w porównaniu z szerpami, to ja prawie nic nie niosłem hahaha.
no szkoda, bo już myślałam, że polecisz w tym roku i będę mogła potem zasięgnąć informacji…;-) Ale z tego co piszesz, faktycznie chyba na ten trekking można iść samemu. I w sezonie zawsze jacyś ludzie będą na szlaku…Tylko czy w sezonie nie będzie kłopotu z noclegiem….