Podobno do Garbarni Chouwara trafia się po zapachu, ale to nieprawda, ja nie czułem niczego mimo, że wcale nie miałem kataru. Ale przyjmijmy, że może wiatr wiał w drugim kierunku, nawet uwzględniając to, że tego dnia w Fezie było bezwietrznie. Ale od początku.
Jadąc do Fezu
W sumie do garbarni Chouwara (Szawara) w Fezie przyszedłem rzutem na taśmę mimo, że to był mój drugi raz w mieście. Pierwszy raz nastąpił, kiedy przyjechałem do Fezu po 11,5 godzinnej podróży prosto z pustyni. Wtedy momentalnie stąd uciekłem. Było tak zimno i tak lało, że siedzenie w klaustrofobicznej medynie Fezu wydało mi się nonsensowne. Wolałem pojechać do pobliskiego Meknesu. Deszcz rzecz jasna lał i tam, ale było jakby przyjemniej.
Drugie podejście zrobiłem dwa dni później, kiedy ponownie przyjechałem zwiedzać. Tym razem świeciło piękne słońce, na dworze było całkiem ciepło i zwiedzanie okazywać się mogło czystą przyjemnością. Było jedno „ale”. Otóż był piątek, a piątek to jak wiadomo w islamie dzień świąteczny i zdecydowanie wolny od pracy. Tym samym tego dnia o odwiedzeniu garbarni Chouwara mogłem zapomnieć. Na szczęście samolot powrotny miałem następnego dnia o 11:50 zatem postanowiłem, że nie mogę nie zobaczyć garbarni, chyba głównej i najbardziej znanej atrakcji Fezu. Zerwałem się z łóżka o 7 i postanowiłem, że przed tym, jak pojadę na lotnisko, zobaczę garbarnię.
Chouwara znajduje się na obrzeżach medyny, bo nie oszukujmy się, amoniak nie pachnie fiołkami, a do garbowania używa się go w sporych ilościach. Mądrzy ludzie usytuowali ten biznes we właściwym mu miejscu, czyli na obrzeżach ówczesnego miasta, miasta które rzecz jasna później się rozrosło, ale to już zupełnie inna historia. Popędziłem zatem wąskimi uliczkami Fezu w kierunku garbarni i w miejscu, gdzie na chwilę przystanąłem, zastanawiając się czy iść w prawo czy w lewo na rozwidleniu, momentalnie podszedł do mnie chłopak.
Oczywiście jak to w Maroku doskonale wiedział gdzie chcę iść i co zobaczyć, w tym rejonie miasta wszyscy turyści szukają jednego. Nie byłem wyjątkiem. Przytaknąłem i zapytałem o drogę. Oczywiście tacy rwący się do pomocy zawsze nie wskazują drogi, lecz prowadzą turystę za sobą i druga rzecz jasna i oczywista jak słońce, to nie robią tego za darmo. W Maroku za wszystko chcą pieniędzy. Cóż, stwierdziłem, że czasu mam mało, a za podprowadzenie mnie chłopak dostanie jakiś napiwek i będziemy kwita. Naiwne to było myślenie, ale o tym za chwilę.
Wąskimi uliczkami, mój samozwańczy przewodnik podprowadził mnie jakieś 150 może 200 metrów i stanęliśmy przed drzwiami miejsca, które miało być sklepem z widokiem na garbarnie. Tu przejął mnie kolega owego młodziana. Zaprowadził mnie przez sklep na taras, z którego w całej okazałości widać było garbarnię i farbiarnię Chouwara.
Garbarnia Chouwara, główna atrakcja Fezu
Czy powaliła mnie na kolana? Nie. Było to raczej zdziwienie typu: ale o co ten cały hałas? Czy to już wszystko? Czy dla tego miejsca gnałem rankiem wąskimi uliczkami na złamanie karku? Przecież za moment muszę być na lotnisku w Fezie, by zdążyć na samolot do domu! Stałem na balkoniku z moim drugim „przewodnikiem”, który okazało się, całkiem nieźle mówi po polsku. Jak na Marokańczyka rzecz jasna. Znał słowa: garbarnia, wielbłąd, koza, kolor i amoniak. W sumie stojąc na tym tarasie więcej nie trzeba, resztę można pokazać rękoma albo powiedzieć po angielsku. Oto w tej chwili pode mną w całej okazałości była główna atrakcja Fezu: garbarnia Chouwara czy jak kto woli z polskiego Szawara.
Pomiędzy kilkupiętrowymi odrapanymi domami, które kiedyś zapewne były białe, a teraz jest to kolor, który nazwałbym odrapanym szarym, leżały dziesiątki jeśli nie setki kadzi ułożonych w coś co przypominało plaster miodu. Te po lewo, ukryte w półcieniu były jasne, można powiedzieć nawet, że białe. W nich następuje początek procesu i skóry są garbowane. Biel jest od używanego do tego amoniaku, on powoduje kadzie są czyste, wyżera nie tylko wszelkie tkanki miękkie, które pozostały na skórach, lecz także wywabia wszelkie kolory, które mogłyby się się tu zaplątać.
To także amoniak sprawia, że wszyscy którzy mówią o garbarniach, twierdzą, że śmierdzą. Ja miałem szczęście, nie czułem niczego, może delikatny zapaszek, który na pewno nie był nieprzyjemny. Ot zapach sali chemicznej w szkole i to w dodatku po wielkim wietrzeniu klasy. Nie było na co narzekać.
Po prawo od kadzi z amoniakiem, na podwyższeniu znajdą się kadzie w kolorze brunatnym, w nich zazwyczaj znajdują się poszczególne kolory, na jakie są barwione, zanurzane w nich skóry. Niestety tu znów chyba miałem pecha, bo nie było tu feerii barw jak z pocztówek i zdjęć, jakie wcześniej widziałem. Nie wiem, czy to z tego powodu, że przybyłem za wcześnie i jeszcze nie nalano odpowiednich barwników do niecek, czy też może tego dnia nie było w planie kolorowania? Nie wiem, wiem za to, że pomiędzy poszczególnymi nieckami krzątali się panowie, którzy przenosili stosy skór, brali je i rozwieszali na okolicznych murach.
Murach upstrzonych w skórzane łaty. Najbardziej widoczne są te żółte. Skóry z kozy, podobno bardzo wytrzymałe i miękkie, chociaż najbardziej wytrzymałe są skóry z wielbłądów. Wszędzie suszą się skóry, skóry leżą rozłożone na dachach, skóry wiszą na specjalnych mocowaniach. Skóry dają pieniądze na życie. Wieczny życia krąg: zwierzę oddało życie, by przeżyć mogła rodzina garbarza.
Jak naciągają turystów Marokańczycy
Cóż, jak dla mnie widok nie jest taki, jak w filmie, że najpierw jest przysłowiowe trzęsienie ziemi, a potem akcja dopiero się rozwija. Tu nie ma jakiś spektakularnych obrazów ani efektów. Po 10 minutach stania na tarasie i zrobieniu kilku zdjęć, stwierdzam, że pora iść. Mój pan od pilnowania prowadzi mnie do sklepu, jest wyraźnie rozczarowany, że nie interesuje mnie zakup ani kurtki, ani paska, ani torby czy też czegokolwiek innego. Cóż, chcę po prostu wyjść.
Przyjęło się podobno, że wychodząc z tarasu, daje się napiwek za wpuszczenie. Wyciągam z kieszeni banknot 20 dirhamowy (2 euro) i wręczam go Marokańczykowi. Ten patrzy na mnie z politowaniem i rozczarowaniem pomieszanym z pogardą, twierdzi, że to zdecydowanie za mało i… bierze sobie kolejny banknot. W sumie 40 dirhamów czyli 4 euro za 10 minut. Cztery razy drożej niż medresy i większość biletów wstępu do zabytków w Maroku.
To jednak jeszcze nic, wychodząc z budynku przejmuje mnie rzecz jasna ten, który mnie tu przyprowadził. Facet, który wpuścił mnie na taras wskazuje na kolegę i żegna mnie słowami: Ale pamiętaj, by uczynić go szczęśliwym. No ba, nic ich tak nie uszczęśliwia jak pieniądze! Dobra, myślę, że chłopak poświęcił jakieś 2 minuty, by mnie tu przyprowadzić, zatem pal licho, daję mu 20 dirhamów z drugiej kieszeni, bo przecież pierwszą opróżnił mi jego kolega. Tu jednak wita mnie wręcz pogardliwy śmiech i stwierdzenie, że dwa euro to przecież nic i żebym go nie obrażał. Dwa euro można znaleźć na ziemi i wymownie na nią wskazuje. Stwierdza, że za taką usługę, w tak cudowne miejsce, do którego mnie przyprowadził i czas jaki mi poświecił (?!?) należy mu się 200 dirhamów (20 euro!)!
Tu ja robię wielkie oczy i mówię, że chyba go pogięło i że 20 ale marokańskich dirhamów to wszystko, co mogę mu dać. I w tym momencie… nie wiem skąd, ale pojawia się jego 3 kolegów, którzy to otaczają mnie i wspierają swojego znajomego w egzekucji roszczeń. Nie powiem, bym czuł się wtedy komfortowo, ale wyciągam jeszcze 10 dirhamów i twierdząc, że więcej już nie mam, na bezczelnego przedzieram się przez nich. Idę ścigany okrzykami, co myślą o takim skurwysynu jak ja. Cóż, jestem zły i mam ich w dupie tak samo, jak oni mnie. Odchodzę z przeświadczeniem, że Maroko mogłoby być bardzo atrakcyjnym dla turystów krajem, gdyby tylko zamieszkiwane było przez kogoś innego niż ludność, która tam aktualnie mieszka.
Na szczęście w plecaku mam jeszcze zachowane 30 dirhamów, będzie w sam raz na taksówkę do dworca kolejowego w Fezie (16 dirhamów) skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko (4 dirhamy). A lotnisko to łącznik z cywilizacją, można wydostać się z Maroka i z przesiadką polecieć do tak fascynujących krajów jak np. Uzbekistan, piękny Iran czy gdzieś na Bałkany. Do krajów, w których nie będziemy traktowani tylko jak żywe bankomaty, a uśmiech i wskazanie drogi są zawsze za darmo. Podobnie jak życzliwość. Zwykła, ludzka, bezinteresowna.
14 komentarzy
He, byliśmy tam. Próbowali Dżonego orżnąć zmuszając go do zakupu kurtki. Na szczęści była Ola. Ale przez to nas wydoili za wejście :D. Cieszy mnie twój post – lubię konsekwencję :D. Mam kilka fajnych zdjęć z tego miejsca więc żalu nie chowam. 😀
A mi się podobają rzetelne opisy. Wielu ludzi ubarwia opisy miejsc w których byli; że takie, och, ach, że wszytko się podoba. Nie wiem, po co to, ale chyba chodzi o to żeby inni im zazdrościli. U Pawła jest inaczej. Jak się mu coś nie podoba, to wali prosto z mostu i już. Szacunek za takie podejście.
Dokladnie to samo pomyslalam 🙂
Zgadzam się. W życiu nie ma tylko pięknie i w podróży też nie!
Mnie Pan przewodnik z kolegą dorwał na samym szczycie tarasu, i nie wypuścił, dopóki nie uiściłem oczekiwanej zapłaty. Reszta moich odczuć podobna do Twoich…
To jest właśnie w tych podróżach. Jak nie zobaczysz to się nie przekonasz, czy coś jest interesujące. I czasem zdarza się tak, że kogoś coś intryguje, a drugiego nie powali na kolana. Teraz już wiesz jak tam jest i podzielam Twoją reakcję.
Super się czyta 🙂
Takie sytuacje zdarzają się wszędzie, całe szczęście przewodnik nie jest obowiązkowy 😉
I tu niestety wchodzimy w to, że okazuje się, iż JEST OBOWIĄZKOWY. A przynajmniej oni tak sądzą i uwierz mi, że nie czujesz sie komfortowo, kiedy jesteś otoczony przez np. 4 facetów, domagających się od Ciebie kasy za usługę, która w Twojej ocenie nie jest usługą i nie wiesz za co masz płacić.
Albo kiedy facet idzie przed Tobą mimo, że go nie chcesz, a potem mówi, że był Twoim przewodnikiem i należy mu się ileś tam, a zazwyczaj za taką usługe bierze 40 euro.
To zdecydowana różnica… Jakby nie był „obowiązkowy”, to ja bym złego słowa nie powiedział.
Byłam dobrych kilka razy w kilku tych sklepikach z których widać garbarnię. Nigdy „naprowadzacz” nic ode mnie nie chciał, po tym jak nie chciałam z nim iść zawsze dodawał, że idzie za darmo i tak to już było. W sklepie też nie płaciłam, zakupów nie robiłam, choć czasem spotykało się to z dezaprobatą. Np. ostatnio spytałam po ile są portfele, które dzień wcześniej kupowałam po 17 mad. Padła cena 200… i po moim parsknięciu śmiechem nikt mnie już nie zatrzymywał 😉
Co tu dużo mówić: Zazdroszczę normalności, której ja nie doświadczyłem :/
Niestety zauważyłam, że miejsca turystyczne mają tendencje do zdzierania z ludzi pieniędzy. Sama z krajami arabskimi (w tym Marokiem) mam podobne doświadczenia. Byłam tam w różnych miastach. Żeglowałam i przybijałam do różnych portów. W miejscach turystycznych było tak jak piszesz. Ale gdy udało się z załogą przybić do bardziej zapomnianych przez świat portów, ludzie byli niezwykle uczynni i przyjaźni. Tego samego doświadczyłam w Kenii i Tanzanii. W miejscach turystycznych „daj pieniądz, o, co tak mało, daj jeszcze, chyba kpisz sobie”. W miejscach bardziej odludnych… niesamowici ludzie. Smutne, że tak to wygląda i jest tak wielka dysproporcja.
Właśnie! Nic mnie tak bardzo nie denerwuje jak traktowanie turystów jak bankomaty. Z bezwzględną bezczelnością i tak jak np w przypadku Tajlandii prostackim rasizmem. Na każdym kroku. Robi się przykro i nie chce się wracać.
Ciekawe miejsce chociaz ja bym się tam nie wybrała:) Pozdrawiam.
Świetny tekst, właśnie jestem w Maroku i doświadczam tego samego – chłopak pokazał garbarnię i kilka innych miejsc, wszystko biegiem, ledwo mówił po angielsku, a zarządał zapłaty jak profesjonalny przewodnik… masakra. Zabytki piękne ale atmosfera paskudna, super było to zobaczyć, ale już więcej do Maroka nie wrócę
Naprawdę starałem się być obiektywny i nic co napisałem, nie jest podkolorowane. Zatem doskonale domyślam się, że Twoje odczucia z tego miasta i miejsca, mogą być podobne.
Ale też wciąż twierdzę, że Fez jest przepiękny. Tylko ludzie mogliby być mili dla turystów i nie widzieć w nich tylko bankomatów.