Świątynia Banteay Srei jest jak miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy bym nie pomyślał, że kamień może być delikatny, nigdy bym nie podejrzewał, że ogromną stertę ułożonych na sobie kamieni z czerwonego piaskowca nazwę delikatną. Ale ze wszystkich świątyń jakie widziałem w życiu i to nie tylko tych w Angkorze, ta jest szczególna. Banteay Srei jest tak pięknie rzeźbiona, że aż nierzeczywista.
Gdyby nie tłumy, byłoby to miejsce idealne. Znów przypomniało mi się, jak w Banteay Srei byłem kilka lat temu, przy okazji pierwszej wizyty w świątyniach Angkoru. Już wtedy wydawało mi się, że wraz ze mną zwiedzają ją tłumy. Głupi byłem! Wtedy jeszcze nawet nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy „TŁUM”. Teraz mój kierowca tuk-tuka wysadził mnie przy wejściu do świątyni i oczom mym ukazał się las. Las ludzi… Ale to i tak jeszcze nic, najlepsze wciąż było przede mną. O tym miałem się przekonać za około dwie godziny, po tym, jak wyjdę ze zwiedzania Banteay Srei.
Banteay Srei. Pomarańczowa Świątynia Kobiet
Ta świątynia jest specyficzna, jest taka… nieświątynna. Bardziej przypomina pałac, a jeśli kamienie po których stąpamy, wymienilibyśmy na podlewany i soczyście zielony trawnik, to już w ogóle byłby to jeden z najpiękniejszych pałaców, jakie w życiu widziałem. Jednak Banteay Srei to świątynia i nic tego nie zmieni i ponieważ jest tak delikatna oraz piękna, została ochrzczona „cytadelą kobiet.” Faktycznie, jest zupełnie inna od masywnej Angkor Wat czy Bayon z setkami twarzy wykutych w ciemnym kamieniu.
Tu czerwonawy a może bardziej różowy piaskowiec był plastyczną masą dla rzeźbiarzy. Zwiedzając niewielki kompleks, nie zobaczymy ścian bez pięknych ornamentów lub rzeźb. Ogromne bloki piaskowca pokryte są fantazyjnymi, zwiewnymi jak wiatr wzorami i wydaje się, że tak kruchymi, iż nie mają szans przetrwać w konfrontacji z naturą lub człowiekiem. A jednak!… a jednak przetrwały kilkaset lat i wciąż cieszą oko znakomitą kondycją.
Zwiedzanie Banteay Srei
Przy wejściu jak zawsze szybkie okazanie biletu i gnam dalej, a raczej usiłuję gnać, bo dookoła atakują Chińczycy. Atakują tradycyjnie w małych grupkach po około 40 osób każda. Tych grup jest kilka, a ja znalazłem się w kleszczach między nimi i desperacko staram się wyprzedzić pierwszą z nich, co nie jest łatwe, bo wszystkie wielkie grupy turystyczne mają to do siebie, że nie dbają o to, co się dzieje dookoła. Są tylko oni i cała świątynia należy do nich. Tarasują przejścia, ustawiają się na środku, otaczają co mniejsze ale ważniejsze atrakcje, czyniąc je niedostępnymi dla innych. Idą falangą i brakuje im tylko pik.
Dlatego tak bardzo mi zależy, by chociaż na chwilę ich wyprzedzić. Wiem, że się spotkamy, bo nasze drogi muszą się skrzyżować, ale może np. uda mi się uchwycić kadr bez tłumu? Może uda mi się wejść przez wąskie drzwi świątyni i nie będę musiał czekać kilku minut.? Udaje się.
Jest poranek, słońce jeszcze tak nie pali i na przeciwległym krańcu ozdobnej alejki, widzę kameralną świątynię z różowego piaskowca – Banteay Srei. Z tej odległości jeszcze nie widać, jak jest piękna, to okazuje się dopiero po bliższym podejściu. Nie wiem dlaczego, przy takich okazjach zawsze uruchamiam wyobraźnię i usiłuję wyobrazić sobie, jak to było w latach świetności danego miejsca. Kiedy świątynie pełniły wyznaczone im cele, a nie spełniały się przede wszystkim jako atrakcje turystyczne, jak dziś. Oczyma wyobraźni zawsze staram się ożywić dawne przestrzenie. Zobaczyć kolorowych mnichów pomiędzy budynkami, wiernych bijących pokłony przed posągami, poczuć woń kadzidełek…
„Cytadela kobiet” jest specyficzna, bo Banteay Srei jako jedyna z większych kompleksów została zbudowany nie przez króla lecz przez jego doradcę. Dla wiernych czy może raczej dla kapłanów? Została oddana wiernym/kapłanom w 967 roku czyli zaledwie rok później niż Polska przyjęła chrzest. Ta świadomość powoduje, że miejsce onieśmiela jeszcze bardziej. Cały dość kameralny kompleks poświęcony został bogowi Śiwie i ulegał przebudowie przez następne kilkaset lat. Ale w końcu także i on podzielił los całego Angkoru, którego lata świetności powoli odchodziły w niepamięć, a stolica została przeniesiona w głąb khmerskiego terytorium.
W zapomnienie popadł Angkor Wat, Bayon, Angkor Thom i inne wielkie świątynie rozległego kompleksu wraz z Banteay Srei. Ta ostatnia, właśnie przeze mnie zwiedzana, dla świata odkryta została ponownie na początku XX wieku i dzięki niepowtarzalnemu klimatowi kolorów oraz rzeźb, wywołała żywe zainteresowanie. Dość powiedzieć, że świątynia w latach 30’stych ubiegłego wieku doczekała się renowacji i to w unikatowy jak na ówczesne czasy sposób, bo do remontu używano tylko oryginalnych elementów. Wykarczowano również drzewa, a leżące dookoła bloki czerwonego piaskowca umieszczano na dawnych miejscach. Zrobiono tyle, na ile pozwalała ówczesna nauka. Kolejne prace konserwacyjne i zabezpieczające miejsce także przed wandalami i złodziejami, podjęto pod koniec XX wieku.
I dziś po raz drugi w życiu ja mogę patrzeć na to przepiękne miejsce. Przede mną mała fosa, w której przeglądają się kilkusetletnie mury, oddzielające mnie od kameralnych budynków świątyń. Nawet z tej odległości, na tle błękitnego nieba i zieleni liści, widać że przede mną coś niecodziennego. Że każde zwieńczenie świątyni jest bogato rzeźbione i to co za chwilę obejrzę, to nie będą kolejne ruiny, lecz dzieło sztuki.
I faktycznie, kiedy w niskich i wąskich drzwiach przynajmniej na chwilę znika ostatni turysta z kolejnej wielkiej grupy, wreszcie i ja mogę się delektować widokiem, dla którego tu przyjechałem. Wita mnie jedna z wielu delikatnych płaskorzeźb stworzonych w czerwonym piaskowcu. Ale to jest zaledwie preludium, uwertura do właściwej symfonii, bo wąskie drzwi to dopiero zaproszenie. Cuda są za nimi. Tuż za wąskim wejściem, stoi kilka budynków, które widziałem chwilę wcześniej na tle zieleni. Teraz mogę się skupić na ich misternych zdobieniach i niezależnie czy podniosę głowę, czy skupię się na tym, co widzę na wprost, wciąż jest coś do podziwiania. Wszystkie świątynie zwieńczone są fantazyjnymi ornamentami oplatającymi religijne sceny. Bogowie, demony, węże, rośliny… wszystko się ze sobą przeplata, uzupełnia, wszystko jest harmonijne i nie ma tu miejsca na przypadek.
Poszczególne świątynie Banteay Srei stoją na podwyższeniu, na kamiennych podstawach dookoła których ciągnie się ścieżka. Stety czy niestety, arcydzieła rzeźbiarzy oglądać można tylko z odległości. Trochę szkoda, bo z bliska jeszcze bardziej widać kunszt tych, którzy je wykonali. Ale jeśli mają przetrwać kolejne setki lat, służyć pięknem kolejnym pokoleniom, to nie ma innego wyjścia, jak tylko izolacja od łap zwiedzających. Bo zwiedzająca stonka nie zna świętości, ona musi wszystkiego dotknąć, pogładzić, upewnić się, czy przypadkiem to, co widzi to realne, że to nie żaden wyrafinowany hologram.
I co ciekawe… nie widziałem ani jednego Europejczyka dotykającego te dostępne na wyciągnięcie ręki zdobienia. Azjaci, których widziałem nie znali litości i świętości zakazów. Łapska wędrowały od jednej płaskorzeźby do drugiej. Jakby każdy z tych niedowiarków tylko przez dotyk mógł się upewnić, że to co widzą, jest realne. Jest, ale obstawiam, że po dotknięciu przez kilka milionów osób powoli zacznie znikać. Jak te kamienne progi w europejskich kościołach, które po przejściu milionów stóp, wyraźnie się wgłębiają. Kropla drąży skałę, dotyk najpierw poleruje, potem niszczy. Jak kot zagłaskany na śmierć. Świątynie stoją jednak cierpliwie, przetrzymały setki lat, mają nadzieję przetrzymać kolejne. Nawet pomimo hord odwiedzających je turystów.
Krążę zatem dookoła nich, oglądam z każdej możliwej perspektywy. Skupiam uwagę to na rzeźbach strzegących niskich wejść do wnętrz, to na dachach, które misterną konstrukcją ornamentów odcinają się od niebieskiego nieba. Piękny to kontrast. Żałuję trochę, że nie mogę stanąć bliżej, ale rozumiem zakaz podkreślony barierką odgradzającą mnie od zabytków. Tu nawet tradycyjne i charakterystyczne walce okienne, które wydawały się tak masywne w Angkor Wat, są tak delikatne i tak na miejscu. Wszystko, absolutnie wszystko jest na swoim miejscu. Nieprzypadkowe. Jeśli jesteście zainteresowani większą ilością ciekawych zdjęć ze Świątyni Kobiet, zajrzyjcie do bloga okiemmaleny.pl
Powoli pora kończyć zwiedzanie, bo przede mną kolejne miejsca wielkiej pętli, w ramach której oglądam Banteay Srei, najdalej oddaloną od Siem Reap świątynię na mojej mapie odwiedzin. Idę do tylnego wyjścia, zza którego dobiega muzyka. To tradycyjna już khmerska orkiestra złożona z kalek, zarabia na życie. Odchodzę, żegnany dźwiękami, które tak dobrze znam już z innych miejsc Angkoru i Siem Reap. Idę i na pożegnanie jeszcze raz spoglądam na otoczone zielenią świątynie i ich odbicie w okalającej fosie.