Jaskinia Złotych i Srebrnych Kwiatów, to zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc, które widziałem w Laosie. Aż dziw bierze, że tak mało turystów tu przyjeżdża, że tysiące ich docierają do Błękitnej Laguny kilka kilometrów stąd, ale tak niewielu dociera tu, do miejsca po stokroć bardziej interesującego. Chociaż dla mnie to lepiej, przewodnika i miejsce mam tylko dla siebie!
Kiedy wyjechałem z leśnej, wąskiej ścieżki, spomiędzy bananowców i bambusów, przede mną rozpostarła się pięknie utrzymana mała polana. Troszkę w oddali stała ręcznie robiona, zadaszona konstrukcja, widomy znak, że są tu ludzie. Pod stopami niewysoka trawa ma tu dobrze i nie jest tratowana przez rzesze turystów. I czuję ten panujący tu spokój. Popołudniowa idylla wręcz każe mi się zastanawiać, czy aby dobrze trafiłem, czy Jaskinia Złotych i Srebrnych Kwiatów, to na pewno tu. Jest miło, za pięknie, za czysto, za spokojnie i przez to tak nieazjatycko…
Do jaskini, za wskazówką maczety
A potem poszliśmy. Dziadunio o kondycji której może pozazdrościć mu niejeden nastolatek, wskazał maczetą kierunek i ścieżkę, która zaczynała się gdzieś w okolicach skał i nikła w zieleni. Szliście kiedyś przed kimś, kto tuż za wami podąża z maczetą w ręku? Ja nigdy i przyznam, że dziwne to uczucie i wciąż się zastanawiałem, cz dobrze robię, że idę dalej, ufając mojemu przewodnikowi 🙂 Skoro jednak tu przyjechałem, skoro to miejsce o którym nawet kilka osób pisze na anglojęzycznych blogach, to najwidoczniej da się tu nie tylko przyjechać, ale także stąd wrócić. Szliśmy zatem, ja przodem co i rusz instruowany, że powinienem stąpać po wygodniejszej ścieżce. Dziadunio był z niej bardzo dumny, bo jak powiedział a raczej pokazał, to on ją utrzymywał i ulepszył.
Faktycznie, wyrównał trasę, naciął kamienie, w kilku miejscach zrobił nawet coś na kształt betonowych łat. Jaskinia to zapewne całe jego życie i pewnie główne źródło dochodu.
Idąc coraz bardziej w górę, podziwiając rosnącą dookoła bujną roślinność, nagle doszliśmy do ściany, bo to był koniec ścieżki. W ścianie była krata i łańcuch z dwiema kłódkami zawiniętymi w folię, za tym zabezpieczeniem czekała na mnie Jaskinia Złotych i Srebrnych Kwiatów (Golden and Silver Flower Cave). Dziadunio z kupy kamieni wyjął butelkę oleju, polał nim klucze i rozpoczął zmagania z zardzewiałym i najwidoczniej rzadko używanym mechanizmem. Po pięciu minutach martwa natura ustąpiła przed wolą człowieka 🙂 Wrota jaskini stanęły otworem. Za kratami ziała pieczara.
I od razu moje wielkie rozczarowanie: To po to gnałem rowerem przez pola, po to balansowałem na wysokich miedzach pól ryżowych, przenosiłem rower po spróchniałych mostkach… po to jechałem do Jaskini Złotych i Srebrnych Kwiatów, żeby zobaczyć jakąś mroczną pieczarę, jakich na świecie są tysiące?! „Toż to żadna atrakcja a zwyczajna dziura w skale…” złorzeczyłem w myślach, kiedy mój przewodnik coś mówił po laotańsku. Jednak nic bardziej mylnego, to było dopiero preludium, nudna uwertura! Bo za chwilę pan dał mi latarkę czołówkę i zeszliśmy głębiej po wydeptanej przez stopy moich poprzedników ścieżce. A tam nade mną zaczęły dziać się cuda!
Dziadunio zaczął oświetlać sufit, który znał jak własną kieszeń! Promień biegł od jednego miejsca do drugiego. Moim oczom ukazała się gra kolorów. Kilka metrów nad nami sufit w świetle latarki zapalił się na złoto, by za chwilę zmienić kolor na srebrny i po kolejnej chwili przybrać kolor niebieski. Boski czas! Nas dwóch w całej ogromnej jaskini i gra dwóch promieni latarek omiatających sklepienie, tańczących na nim, wydobywających z mroków punkty, bo reszta pozostawała w czarnej otchłani. I kiedy tak stałem kontemplując to, co widziałem nade mną, mój przewodnik zaczął mnie poganiać, że trzeba iść dalej. Oczywiście poganiał mnie maczetą. Z panem z maczetą się nie dyskutuje, szczególnie kiedy macha nią nad twoim karkiem, a znad ucha widzisz ostrze, wskazujące kierunek 🙂 W takiej sytuacji nie jest rozsądne się droczyć i zadawać wiele zbędnych pytań.
Eksplorując Jaskinię Złotych i Srebrnych Kwiatów
Poszedłem karnie dalej i kolejny raz okazało się że to, co widziałem, to dopiero wstęp. Następne cuda były przede mną. Przewodnik zaczął się rozkręcać i wykrzykiwać te kilka słów, które znał po angielsku: stalaktyt! Stalagmit! Stalaktyt many, many years! I mimo, że ciągle używał może pięciu słów na krzyż, to ja i tak słuchałem go, jakby był profesorem geologii i opowiadał mi prawdy objawione, których zgłębienie zajęło mu dziesiątki lat. Bo też coś w tym jest, on czuł się właścicielem tej jaskini, znał jej każdy kąt, ona była całym życiem. On był dla niej i w tej chwili ona była dla niego.
Co prawda, on pewnie wkrótce umrze, a jaskinia będzie trwałą kolejne setki tysięcy lat, a może i miliony. Ale teraz to on ją chroni przed dzikimi turystami, a ona odkrywa przed nim swoje sekrety. On nie pozwala rozwalać stalaktytów i stalagmitów, a ona jest jego żywicielką dzięki sprzedaży biletów wstępu. Symbioza. I widać, że ta jaskinia to ważna część życia w świecie staruszka, słyszę złość w jego głosie, kiedy pokazuje mi kilka stalagmitów, które są utrącone i leżą obok swoich podstaw. Dziadunio krzyczy, że to bad locals! Not good! Not good! Trudno się nie zgodzić, że to źle.