Na rafting po Tarze w Czarnogórze byłem napalony jak przysłowiowy szczerbaty na suchary od kilku lat. W sumie pomysł czy też bardziej marzenie narodziło się, kiedy jechałem pociągiem niezwykle malowniczą trasą z Belgradu do Baru. Przez pewien odcinek pociąg jedzie wzdłuż kanionu. Te widoki… w końcu najgłębszy kanion w Europie musi być zjawiskowy! I jest…
Firmy z którą wyjadę na rafting szukałem jeszcze w Polsce, przed wyjazdem do Czarnogóry. W czasach internetu szukanie jest łatwe, a jeśli doda się do tego znajomych, to znalezienie jest bajecznie proste. Taka całodniowa wycieczka połączona z fantastycznymi punktami widokowymi i wieloma przystankami na zdjęcia. Brzmi jak doskonały pomysł. Wyjazd tuż po godzinie siódmej, bo rafting jest praktykowany na samej północy Czarnogóry a w zasadzie to nawet dalej, okazuje się, że trasa zaczyna się jeszcze w Bośni i Hercegowinie i w zasadzie by zrobić spływ, granicę omija się bokiem i jedzie na miejsce startu. Nie pytajcie mnie, jak to jest rozwiązane prawnie, ale obstawiam, że słowiańska dusza jest bardziej praktyczna niż bezduszne przepisy 😉
Ale najpierw było wliczone w cenę śniadanie. Nie wiem, czy to dla odwagi, ale moją wycieczkową grupę powitał rząd kieliszków z rakiją. Co by nie mówić, takiej przyjemności nie można sobie odmówić. Krew od razu zaczyna żywiej krążyć, myśli się wyostrzają, na sercu robi się cieplej… Potem jedzenie i wreszcie pora na część właściwą. Oto nasza opiekunka wskazuje nam szopę, w której przechowywane są piankowe stroje do spływu. Podaję swój rozmiar, w zamian jakiś chłopak podaje mi chyba najohydniejszy strój jaki mógł znaleźć oraz dodatkowo kapok. Po założeniu całości żałuję, że nie ma tu żadnej ekipy filmowej kręcącej jakąś wesołą komedię, bo niejednego komika przebiłbym samym swoim wyglądem. Zasadniczo masakra. Ale… ponieważ nie idę na rewię mody tylko mam stać się załogą pontonu, zagryzam zęby i nie narzekam.
Wsiadamy do samochodów, które mają nas zawieźć na miejsce startu raftingu. Na granicy Czarnogóry oraz Bośni i Hercegowiny kolejkę samochodów omijamy bokiem i przepuszczeni bez kontroli przez pograniczników, jedziemy na miejsce startu, znajdujące się w miejscowości Foca. Tu okazuje się, że mniej więcej o tej samej godzinie startują wszystkie grupy, a jest ich troszkę. Zatem uczestnicząc w raftingu po Tarze na pewnie nie będziemy samotni. Teraz szybkie pompowanie pontonów i zaczyna się…. ale nie, nie spływ. Najpierw uczestnicy muszą wykazać się siłą i trzeba znieść ponton z góry do rzeki. Na szczęście to niedaleko, a z górki jest całkiem ok, chociaż cholerstwo jest naprawdę ciężkie, a linki wbijają się w dłonie.
No dobra, teraz następuje moment kluczowy czyli podział grupy na dwie. To w zasadzie najważniejsza chwila raftingu, bo od tego zależy, czy z pontonu wysiądziecie wkurwieni z poczuciem zmarnowanej kasy, czy szczęśliwi jak pielgrzym na pustyni po tym, jak po trzech dniach bez kropli wody w ustach trafia na oazę ze strumieniem lub z lodówką pełną zimnego browara. Jak zawsze mam niefarta i wyciągam przysłowiową krótszą zapałkę. W „mojej” grupie znajduje się małżeństwo Hindusów wraz z dzieckiem i fajna para z jakiejś części Anglii. Aha i jest jeszcze facet, który opiekuje się pontonem, dba o nasze bezpieczeństwo i steruje.
Teraz nasz opiekun taksuje wszystkich wzrokiem i rozsadza po pontonie. Kluczowe są dwa pierwsze miejsca, bo to wiosłujący na przedzie nadają rytm całej załodze i to oni wykonują najwięcej pracy. Niestety przypada mi nieszczęsna rola zajęcia miejsca z przodu. Za mną siada na oko 11 letnia dziewczynka, za nią jej mama, słusznych rozmiarów Hinduska. Na drugiej burcie siada chłopak z Anglii, za nim Hindus a na końcu dziewczyna Anglika. Opisuję, co i jak, bo dla opowieści jest to istotne.
Rafting po Tarze czyli zależy jak się trafi
Płyniemy! 🙂 Nurt Tary nie jest w tym miejscu jakoś szczególnie bystry i rafting przypomina bardziej spływ tratwą po Dunajcu w naszych Pieninach, niż coś nawet odrobinę ekstremalnego a nie ukrywam, że rafting zawsze kojarzył mi się z adrenaliną i czymś, co jest niezapomnianym przeżyciem. No nic, to dopiero początek spływu, myślę, że się rozkręci. Rozkręca się jednak dziewczynka za mną. Ćwierka do rodziców i wciąż wpieprza mi się swoim wiosłem w moje wiosło, przez co nie mogę wiosłować tak, jak tego chcę. Zaczyna się troszkę bardziej wartki nurt i dzięki temu nie ziewam z nudów. Ożywia się nawet nasz sternik. Okazuje się, że nasz do tej pory milczący pan w języku angielskim zna dwa słowa: „go” oraz „stop” i używa ich na przemian. Jeśli chce byśmy zaczęli wiosłować słyszę z tyłu donośne „GO, GO”, jeśli mam przestać, bo wpływamy w okolice kamieni i bystrego nurtu rozlega się „STOP, STOP”. No nic… ludzie będąc w międzynarodowym towarzystwie potrafią wypić kilka litrów wódki nie znając ani jednego słowa w języku rozmówcy, to do spływu tratwą na pewno wystarczą dwa słowa…
Płyniemy dalej, obowiązkowy kask, jaki dostałem, niestety zasłania masę horyzontu, a szkoda, bo na nim widoki są wspaniałe. Kanion rzeki Tary jest po prostu przepiękny! Ściana lasu dookoła zamienia się co i rusz miejscami ze stromymi, szarymi ścianami skał. Rzeka kręci, meandruje, nad nami wysokie skały, a przed pieniąca się w korycie krystalicznie czysta woda, którą śmiało można pić i nie ma co jej wypluwać jeśli przepływając przez nieliczne miejsca, na których woda ochlapuje załogę.
Płyniemy. Na bardziej leniwych odcinkach, jedyne co można robić, to wiosłować. Ale są też takie, gdzie trzeba włożyć sporo siły, bo okazuje się, że wiatr wieje nam w twarz i… jeśli nie będziemy wiosłowali, to prąd rzeki jest chwilami zbyt słaby, by ponieść dalej. Wiatr uderzając w ponton i wystającą nad niego załogę, powoduje, że… niemalże stoimy w miejscu! Ale nic to, wiosło do wody, odpychać wodę, wyciągnąć wiosło, znów do wody, zagarnąć wodę i znów i jeszcze raz. Płyniemy, wydostajemy się na mniej wietrzny odcinek Tary. Wesołe rozmowy hinduskiej rodziny zamieszkałej jak się okazuje od kilkunastu lat w Londynie (o czym dowiaduję się z podsłuchiwanej dyskusji) trwają w najlepsze a mnie coś zaczyna nie grać.
Wpływamy na odcinek, gdzie znów rozlega się mantryczne GO GO naszego sternika i zaczynam kątem oka obserwować resztę załogi. Facet na drugiej burcie z przodu robi co może, za to facet za nim wiosłowanie ma w dupie i po prostu się opierdala. To samo jego żona nie mówiąc o dziecku, na które chyba jednak nikt nie liczył, iż będzie wiosłowało. Ono po prostu przeszkadza w wiosłowaniu mnie, bo wciąż wpieprza mi się w rytm i podkłada swoje wiosło pod moje. Okazuje się, że z sześcioosobowej załogi robią co mogą trzy osoby, pozostałe przyjechały tu na wycieczkę i oczekują, że inni odwalą za nich pracę. Oni mają siedzieć i najchętniej pachnieć. Wkurwia mnie to, bo zapłacili dokładnie tyle samo co i ja. A zachowują się, jakby byli na plaży i pływali na bananie ciągniętym przez motorówkę lub jak w Laosie w Vang Vieng spływali na dętce, gdzie można wsadzić dupsko w koło, wziąć piwo do ręki i po prostu płynąć. Na nic jednak moje refleksje. Ze sternikiem nie pogadam, że mnie to wkurwia, bo on umie tylko GO, GO i STOP, STOP.
Ale, żeby nie było, to wciąż podkreślam, że rafting na Tarze zapewnia znakomite widoki i jak tylko mam możliwość przy wiosłowaniu, staram się podnieść głowę na tyle wysoko, by spod kasku dostrzec cudowny kanion, którym płyniemy. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że dookoła dziewicza puszcza a nasz ponton samotnie płynie po krystalicznie czystej wodzie. Raz szybciej, raz wolniej, ale wciąż do przodu. Dookoła panuje ruch, co się zowie, bo przed nami i za nami płyną kolejne pontony, wypełnione turystami. W pewnym miejscu mijamy coś przypominającego przystań i stoi tam zacumowanych na oko około dwadzieścia gumowych jednostek pływających. Ruch jak na przysłowiowej Marszałkowskiej.
Mam też okazję obserwować, co się dzieje na innych pontonach. Oto podpływają one do brzegów, wysadzają tych, którzy chcą i ochotnicy idą na skały wznoszące się nad nurtem Tary i rafting przerywają skakaniem do wody. Do bardzo zimnej wody, trzeba dodać 🙂 Cóż, w pewnym momencie i ja muszę zeskoczyć, bo zaklinowaliśmy się na mieliźnie wraz z jakimś innym pontonem i żeby popłynąć dalej trzeba wskoczyć do wody. Nasz sternik sam nie daje rady wszystkich zepchnąć, zatem trzeba pomóc. Woda jest chooooolernie zimna i wierzcie mi, że pianka kompletnie nie chroni w tym przypadku przed zimnem. W sumie to nie wiem, przed czym ona chroni 😀 Na pewno jednak piankowe buty chronią przed skałami, po których chodzę.
Płyniemy dalej. Znów monotonia wiosłowania i raz na jakiś czas bystrzejszy nurt, podczas którego nie trzeba żadnego wysiłku, a wartki nurt przenosi nas na spokojniejsze i krystalicznie czyste wody. Nie powiem, jest kilka takich miejsc podczas raftingu po Tarze, które są fantastyczne. Wyobraźcie sobie szum przedzierającej się przez próg wodny rzeki. Białe grzywy rozbryzgujące się na skałach, fantastyczna prędkość pontonu i ochlapujące od głów do stóp fale powstające, kiedy uderzamy rozpędzonym pontonem w szalejącą wodę. Fantastycznie! Szkoda, że takich miejsc podczas całego raftingu jest może pięć? Może i to nie, bo większość miejsc gdzie płynie się szybciej aż takich emocji nie dostarcza. Ale pięknie jest też, kiedy spojrzy się w lustro wody, jest tak czysta, że dno wydaje się być niemalże na wyciągnięcie ręki, a przecież w wielu miejscach do dna jest ładne kilka metrów!
Rafting po Tarze – czy warto?
Emocji możecie zaznać, jeśli sprawi wam Frajdę skakanie ze skał do zimnej rzeki. Dla mnie jednak rafting to nie skoki do wody, tylko ekscytująca przeprawa przez rzekę na pontonie. Tego mi tu niestety bardzo brakowało, kilka ciekawych miejsc to zdecydowanie za mało jak na trzygodzinny spływ. Czy żałuję, że pojechałem? I tak i nie. Tak, bo spodziewałem się czegoś ekscytującego. Tak, bo trafiłem tragiczną załogę. Tak, bo kask zasłaniał mi oczy, a widok kanionu jest wart każdych pieniędzy. A nie żałuję, bo co widziałem to moje i przynajmniej wiem, że następnym razem, jak będę miał ochotę na rafting, pod żadnym pozorem nie wsiądę do pontonu, na którym będzie jakiekolwiek dziecko czy ktokolwiek, kto wygląda mi na opierdalacza. Bo wiem, że będę musiał pracować za nie.
Monastyr Piva i bajeczne widoki jeziora
A potem wróciliśmy do Kotoru, ale po drodze był przepiękny monastyr Piva z bogatym wnętrzem, do którego zajechaliśmy na kilkadziesiąt minut. I tu od razu trzeba powiedzieć, że klasztor to nie byle jaka konstrukcja, szczególnie jeśli pozna się jego historię. Bo to co widzicie dziś, jeśli chodzi o mury powstało w końcu XVI wieku, ale zostało zbudowane w zupełnie innym miejscu. Wszystko przez budowę zapory i elektrowni wodnej Mratinje, która spiętrzyła wody Pivy, tworząc malowniczy kanion z bajkową, kolorową wodą. Dzięki temu rzecz jasna powstaje sporo prądu, uregulowany został nurt rzeki, ale z drugiej w zalanym wąwozie mieszkali przecież ludzie. Rzecz jasna musieli zostać przesiedleni, a najcenniejszy zabytek, którym jest klasztor Piva, został rozebrany i kamień po kamieniu przeniesiony w nowe miejsce i złożony. Co ważne, przeniesiono go wraz z wszystkimi freskami, wypełniającymi wnętrze. Chodząc dookoła budowli na pewno dostrzeżecie numery na kamieniach. To po to, by te trójwymiarowe puzzle można było łatwiej ułożyć. Prawda, że ciekawa historia?
I były też przystanki przy jeziorze Piva, które kolorem swojej wody po prostu wygląda bajkowo. Spójrzcie zresztą na zdjęcia.
Jeśli zaś chcecie innego spojrzenia na rafting po Tarze, zapraszam do Ewy z DalekoNiedaleko.pl. Ona miała więcej szczęścia i możecie poczytać o zachwytach. Zapraszam 🙂
Rafting w Czarnogórze – informacje praktyczne
Jeśli chcecie spłynąć rzeką Tarą w kanionie o tej samej nazwie, musicie skorzystać z jakiejś firmy, bo obstawiam, że nie macie własnego pontonu. A przydałaby się jeszcze znajomość rzeki, bo może nie jest ona bardzo wartka, ale jest kilka miejsc bardziej niebezpiecznych i trzeba wiedzieć, którędy pokonać stopień wodny. Ja płynąłem wykupując za 74 euro wycieczkę w Kotorze (rok 2017), obecnie cena jak patrzyłem wzrosła do około 100 euro. W cenie był przejazd, śniadanie i spływ rzeką. Gratis dostaliśmy mnóstwo fotostopów. Najlepiej będzie, jeśli pojedziecie ekipą, która zapełni cały ponton, wtedy macie przynajmniej gwarancję dobrej zabawy. A jak widzicie z moich wrażeń, towarzystwo do spływu jest kluczowe.
7 komentarzy
O kurcze! To jest właśnie to co nazywam aktywnym wypoczynkiem! Jestem na TAK 🙂
no to Ci powiem, że przepłaciłeś. my kupiliśmy w tym roku za 45 euro ze śniadaniem i obiadem. mieliśmy super sternika, który opowiadał nam różne historie, pokazał tratwę, którą Czarnogórcy spływali jeszcze 40 lat temu. i do tego mieliśmy super towarzystwo Rosjan.
Cieszę się, że udało się Wam znaleźć taniej. Z dojszdem, wyzywieniem i fajnym towarzystwem.
Cóż, kiedy ja szukałem, niestety nic tańszego z Kotoru nie udało mi się odszukać nic innego.
Cześć super opis 🙂 mam pytanie pamiętasz jaka to była firma. Dzięki za odpowiedz i pozdrawiam
Macie namiar na tą tanią firmę raftingową?
Cześć możesz podać namiar na firmę i jeszcze jedno czy transport i ubezpieczenie też mieliście?. Pozdrawiam Agata
Cześć,
To było kilka ładnych lat temu, zatem pamięć już nie ta, ale na 95% wziąłem wycieczkę z „360monte”.
AlLe co do ubezpieczenia, to już zupełnie nie kojarzę. Po prostu nie pamiętam…