Nie mam najlepszych wspomnień z wizyty w Inwie, nie to że była brzydka, że spodziewałem się czegoś innego. Nie o to chodziło. Zawiedli mnie Birmańczycy a konkretnie monopol, jaki jest trzymany przez właścicieli bryczek. Stała cena, półtorej godziny na zwiedzanie i dzika awantura, jeśli przekroczy się czas. Ale o tym za moment.
W Inwie byłem dwa razy. Pierwszy raz, przy wizycie w Birmie pięć lat temu, co jakimś zaskoczeniem nie jest, bo stara stolica dawnego królestwa Ava, jest jedną z większych atrakcji turystycznych Birmy i zazwyczaj odwiedza się ją w ciągu jednego dnia podczas objazdu po okolicy Mandalay. Wszyscy zawsze kończą dzień obserwując zachód słońca nad tekowym mostem U Bein. To jednak inna historia i przeczytacie ją w innym artykule.
Inwa – mój cel zwiedzania
Spis treści
Dostanie się do Inwy vel Avy, bo to dwie historyczne nazwy tego samego miejsca, jest bajecznie proste. Po prostu musicie wynająć kogoś, kto Was tam podwiezie 🙂 I tu do wyboru macie tańszy skuter i droższą taksówkę. Rzecz jasna pewnie będą Was usiłowali naciąć, że skuterami to się nie jeździ i to niemożliwe, ale to nieprawda! Uparłem się i w hotelu rzecz jasna skombinowali mi taki transport jak chciałem i cena też była atrakcyjna. Dobra, skłamałem… da się jeszcze wynająć skuter i na własną rękę, jako kierowca, podjechać na miejsce. Ale tego dowiedziałem się dopiero na miejscu.
Zresztą znając ruch uliczny w Mandalay to i tak bym się nie pokusił o dojazd. A jak jeszcze zobaczyłem jednego motocyklistę pod samochodem, to już w ogóle odeszła mi ochota, do bycia samodzielnym uczestnikiem ruchu. Mandalay jest drugim miastem w Birmie, zatem jak się łątwo spodziewać, ruch samochodowy i motorowy jest tu ogromny. Ale jest też co zwiedzać i jeśli chcecie dowiedzieć się co, zapraszam do artykułu o atrakcjach Mandalay.
Ale wrócę do głównego nurtu opowieści. Wsiadłem za plecy pana na motorku i pojechałem zwiedzać. Najpierw w planie atrakcji turystycznych na moje wyraźne żądanie pojawiło się miejsce, w którym w tradycyjny sposób uzyskuje się cieniutkie złote listki, które Birmańczycy przyklejają do posągów Buddy, by oddać im należną cześć. Ale pisząc o tradycyjnym sposobie mam tu na myśli fakt, że rozebrany do pasa chłop prze kilka godzin wali w specjalny zwitek, w którym znajdują się malutkie drobinki złota, by rozbić je na cieniutką blaszkę. Mozolna, wielogodzinna praca. Zobaczcie sami, jak to wygląda.
I wreszcie po jakiejś półgodzinnej podróży dotarłem do miejsca, gdzie trzeba porzucić skuterek i skorzystać z innego środka lokomocji. Oto by dostać się do Iwy, trzeba przepłynąć rzekę. Ale spokojnie, wszystko dla turystów! W miejscu przeprawy są restauracyjki, jest prowizoryczna kasa w postaci pana, który sprzedaje bilety i są dwie łodzie, które naprzemiennie łączą brzegi.
Niestety na brzegu tuż po wyjściu z łódki czeka na nas to, co w Europie i tzw. zachodnim świecie jest dość skutecznie zwalczane czyli monopole. Tu natkniecie się na monopol bryczkarzy. Tak, tuż po wspięciu się po schodkach zobaczycie długi rząd bryczek, zaprzężonych w jednego konia. Jest to główny i najwygodniejszy środek podróżowania po wyspie, bo kilka kilometrów jest do przebycia. Rzecz jasna woźnice kłamią w żywe oczy, że jest to 10 km. W mojej ocenie to są jakieś 4 kilometry, ale fakt, że trzeba wiedzieć, gdzie iść. Oni wiedzą. A ja na przyszły pobyt w Birmie wezmę więcej wody i po prostu ten odcinek przejdę, tak jak jedna para z Francji, którą widziałem na „spacerze”. A wezmę nogi za pas tym chętniej, że na tym końskim parkingu nie da się nic negocjować, wszyscy trzymają jedną cenę i nikt nie ma prawa się wyłamać. Ba! Dla wszystkich przeznaczone jest półtorej godziny na zwiedzanie Inwy i nikt Was wcześniej nie uprzedzi, że tyle macie czasu. Ale za to później będą się domagać kasy za nadgodziny. Ha! Tu przynajmniej można się postawić, co zrobiłem z nieukrywaną przyjemnością hehe.
Bryczką po atrakcjach Inwy
Zatem wraz z panią woźnicą ruszyłem „moją” z bólem serca opłaconą bryczką. Trzęsło tak, że można to porównać tylko z jazdą samochodem o kwadratowych kołach. Może i początkowo jest to zabawne i można potraktować w ramach atrakcji turystycznej, ale na dłuższą metę, trzeba uważać, jak się mówi, bo język raczej nie odrasta, a w Birmie go nie przyszyją 😉 Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że trasa nie jest malownicza. Jedzie się wśród drzew, jedzie się koło bananowych plantacji, wśród warzywnych pól i groblami, między stawami. Zbiornikami pokrytymi, kwitnącymi roślinami. Pięknie się jedzie! I dojeżdża do pierwszej atrakcji, czyli do drewnianego klasztoru Bagaya.
Klasztor Bagaya – cudo z tekowego drewna
I powiedzmy sobie od razu. Ten drewniany klasztor z 1834 roku to najładniejsze miejsce, do którego będziecie na wysepce zabrani. Z zewnątrz absolutnie nie możecie się domyślić, że skrywa tak klimatyczne miejsce. Ale Wystarczy wejść, zamknąć oczy i przyzwyczaić się do ciemności. I koniecznie trzeba wziąć głęboki oddech. Tak, bo dopiero oddychając przez nos poczujecie historię. Poczujecie ten charakterystyczny zapach starego tekowego drewna, które widziało już pokolenia mnichów i cierpliwie znosi kolejne fale odwiedzających miejsce turystów.
Miejsce to prawdziwy klasztor i spełnia wszystkie funkcje, które z klasztorem mogą się Wam kojarzyć. Są tu zarówno mnisi, którzy kryją się gdzieś w sobie tylko znanych miejscach, ale jest też np. szkoła. Bo jeśli jest klasztor, to w tym regionie świata można uznać z wielką dozą prawdopodobieństwa, że w pobliżu musi być szkoła. Mnisi bowiem od wieków byli i są tymi, którzy są mądrością lokalnej społeczności. Poważanie dla nich nie opiera się tylko na ślepej wierze, oni naprawdę są często najmądrzejszymi osobami w okolicy. I doskonale zdają sobie sprawę, że wiedza to klucz do postępu. Dlatego spójrzcie na książki i zeszyty, które znajdziecie na ławkach i półkach. Nauka angielskiego, jest na porządku dziennym. Obsługa turystów pozwala wyrwać się z zaklętego kręgu prowincjonalnej biedy.
Jednak to, co robi największe wrażenie w klasztorze, to ciemne, rzeźbione drewno tekowe. Ślady setek godzin pracy dawnych mistrzów, którzy anonimowo tworzyli swoje dzieła na chwałę wiary i którzy martwi od dawna, żyją w swoich dziełach. Bezimiennie. Warto, trzeba! z bliska i daleka przyglądać się misternym rzeźbieniom, tym całym zespołom ornamentów, których stworzenie musiało zając miesiące, jeśli nie lata. I które przetrwały do dziś. Nie ukrywam, chodziłem po klasztorze długo, zaglądałem w każdy kąt, przyglądałem się każdemu detalowi wewnątrz, a potem kontynuowałem zwiedzanie z zewnątrz. Bo również tu zobaczymy rękę dawnych mistrzów.
Yadana Hsimi Pagoda – ruiny dawnej świątyni
Potem jednak spojrzałem na zegarek i wróciłem do bryczki. Rzecz jasna dostałem opieprz od pani bryczkarki za to, że się zasiedziałem. Cóż, pieniądz rządzi światem i pani miała nadzieję, że załapie się jeszcze na jakiś przewóz turystów tego dnia. Chociaż szczerze w to wątpię, bo chętnych jednak relatywnie niewielu, a kolejka powozów bardzo długa. Ale przede mną kolejne atrakcje Awy. Zatem jedziemy do ruin dawnej świątyni. Może i kiedyś były ładne, ale dziś nie robią już wrażenia. Jeśli byliście w Bagan, to co najwyżej wzruszycie ramionami. Tam takie widoki są w standardzie. A wygląda to tak, jak poniżej.
Wieża widokowa czyli to, co zostało z dawnego pałacu
Potem była wieża, czyli jedyna pozostałość dawnego pałacu królewskiego. W sumie to fajne miejsce, ale niestety wiem, że jest fajne, bo byłem tu pięć lat temu. Dziś wieża jest zamknięta z racji remontu i można ją sobie obejść dookoła i tyle. Szkoda, bo z góry widać więcej. Nie to, że to jakiś zapierający w piersiach dech widok, ale w końcu ludzie lubią patrzeć z wysoka i jeśli można się wspiąć, to dlaczego nie? 🙂 Może Wy będziecie mieli więcej szczęścia i przy Waszym pobycie remont zostanie zakończony.
W chwili obecnej jedynym powodem dla którego warto się tu zatrzymać to kramy z pamiątkami, które są tu rozłożone. Ok, te kramiki są przy każdym turystycznym miejscu. Ten po prostu utkwił mi w pamięci, bo nawet chciałem coś kupić. Tylko wzięły mnie wyrzuty sumienia, bo to co chciałem kupić, na 99 procent wiedziałem, że jest baaardzo stare. A tak starych rzeczy z kraju wywozić nie wolno. A jeśli nawet by się wywieźć udało, to mam przed tym jakieś moralne opory, że wywożę jakieś dobra kultury. Wiem, Brytyjczycy przywożąc różne rzeczy do największego w świecie muzeum złodziejstwa zwanego Brish Museum nie mieli takich rozterek. To się zwie prawem silniejszego, o ile się nie mylę :/
Maha Aung Mye Bonzan
I jest jeszcze jedno miejsce, do którego zostaniecie zawiezieni. To ogromny, murowany klasztor Maha Aung Mye Bonzan. Jakże piękny z zewnątrz i chłodny wewnątrz. Miejsce w sam raz, do ucieczki przed lejącym się z nieba żarem. Niestety dla Was i dla mnie, w środku jest kompletnie nieinteresujący. Za to cały jego majestat widać z zewnątrz, dlatego nie ochłodzicie się, ale będziecie z podziwem patrzyli przez jakiś czas na harmonijną bryłę świątyni. Przynajmniej ja robiłem to z lubością. Odwiedziłem też pobliską, nową świątynię, ale to nie to samo…
A potem była awantura, bo okazało się, że zwiedzanie zajęło mi troszkę ponad dwie godziny zamiast półtorej, jak dla zwykłego turysty przeznaczono. Za co pani woźnica rzecz jasna zażyczyła sobie dopłaty i jak się domyślacie ja zrobiłem oczy wielkie jak banknot z Kazimierzem Wielkim i może nawet źrenice zrobiły mi się tak samo prostokątne. W każdym razie byłem kulturalny i odrzekłem, że skoro nikt nie uprzedzał o ograniczeniach, skoro zachęcano do odwiedzin i zaglądania w każdy kąt, skoro i tak kasują sporo kasy, to ja nie widzę powodu do dopłaty.
W nocy lało, co niestety miało ten zły wpływ, że musiałem przebrnąć do przystani przez błoto – z powodu braku dopłaty, przez bagienko musiałem przebrnąć o własnych siłach. Cóż, ja to mały pikuś, klapki i stopy z błota wypłukałem w rzece. Dziewczyna, która przyjechała tu na wypożyczonym skuterze miała większe kłopoty z przejechaniem…. Polacy są jednak wredni, bo potrafią się pocieszyć tym, że komuś jest gorzej 😉 😀
Inwa – informacje praktyczne
Wynajęcie bryczki kosztuje 10 000 kyatów i nie podlega negocjacji. Do tekowego klasztoru są cztery kilometry w jedną stronę, po drodze mijamy wiele ciekawych widoków, zatem jeśli macie czas, bardzo polecam długi spacer.
Kolejne 10 000 kyatów wydacie na bilet wstępu do klasztoru, ale to ten sam bilet, który obowiązuje również na zabytki w Mandalay – bilet combo.