Jaskinia Kong Lor była na mojej liście miejsc do zobaczenia w Laosie właściwie od początku, jak jak tylko zdecydowałem, że to ten a nie inny kraj biorę w tym roku na warsztat. Kupiłem przewodnik, poczytałem kilka blogów i w odpowiednim czasie ruszyłem na podbój jaskini.
W sumie nie wiem, czego się spodziewałem jadąc do jaskini Kong Lor, jakiś spektakularnych wrażeń, tego słynnego „wooooow”, które na zawsze pozostaje w pamięci i które pojawia się pod powiekami, jak tylko zamkniemy oczy? Tak, mam takie miejsca w głowie a kilka nawet w sercu, bo się w nich bez pamięci zakochałem. Ale jaskinia Kong Lor zdecydowanie się do nich nie zalicza, nie urywa przysłowiowego tyłka. Dlaczego?
Powiedzmy sobie jednak wprost, w owej przysłowiowej dupie też mi się po prostu poprzewracało, bo chyba już za dużo rzeczy w życiu widziałem i zaczynam powoli wszystkie te miejsca ze sobą porównywać. Jeśli to jaskinia, to odwołuję się w pamięci do innych podziemnych grot, w których byłem, jeśli w którejś z nich jest woda, to przypominam sobie inne, gdzie pływałem łódką. Tak oto powstaje mój prywatny ranking. I z Kong Lor mam ten sam problem, bo jeśli byłaby to moja pierwsza jaskinia, po której pływałem łódką, to pewnie powiedziałbym: Ale czad! Niestety, nie była pierwsza, a pewnie nie będzie też ostatnia. Cóż, powiedzmy sobie wprost do jaskini Ali Sadr z Iranu, to jej laotański odpowiednik nawet równać się nie może, irańska jest o wiele ciekawsza, o wiele piękniejsza. Ale od początku.
Ponieważ jaskinia Kong Lor leży w środku Laosu i przy okazji niemalże pośrodku niczego, to i dojazd do niej nie jest najprostszy. (Skądinąd sformułowanie prosty dojazd to w Laosie niejako oksymoron.) Ja wyruszyłem z Wientian, gdzie przez dwa dni „robiłem nic” u mieszkającej tam koleżanki ze studiów, takie spotkania gdzieś w świecie po prostu uwielbiam, bo to pokazuje, jak ta nasza planeta stała się mała…
Z jej podmiejskiego domu wyruszyłem taksówką o 6 rano, by złapać o 7 rano, autobus, który jechał do Na Hin czyli miejscowości oddalonej zaledwie 50 kilometrów od jaskini. Byłem przygotowany, że będę jechał zatłoczonym i załadowanym po brzegi i dach lokalnym autobusem, gdzie ledwo będzie miejsce na mnie, a okazało się, że… jestem jednym z może 10 pasażerów. Ale nic to, pomyślałem, że może dosiądą się po drodze. Nie dosiedli, widać także Laos się zmienia, bo dwóch znajomych, którzy byli w jaskini wyraźnie pisali, że ten lokalny autobus był ciekawym przeżyciem. A tu nic.
Dojechałem zatem do Na Hin i tu zaskoczenie, bo jestem po środku niczego, znaczy w małej wiosce, na prowizorycznym dworcu autobusowym. Od razu rzecz jasna ktoś się zainteresował czy do Kong Lor jadę, tu wypadało mi tylko potwierdzić, bo w innym celu nie ma sensu tu przyjeżdżać, zatem ich pytanie było grzecznościowe, jak i moja odpowiedź. Skończyło się na tym, że mój plecak powędrował na pakę małego pojazdu, a ja dostałem prawie dwie godziny czasu wolnego, bo transport z moim miejscem docelowym nie jest zbyt częsty.
Żeby nie powiedzieć, że coś tam jeździ trzy razy dziennie. Co było robić… w słońcu coś koło 40 stopni, w cieniu niewiele chłodniej, ale przynajmniej słońce nie uderzało po głowie, zatem wybrałem najlepszą możliwość i poszedłem na zimnego Beerlao do pobliskiej knajpki. Lekarze każą pić w upały, to nie będę podważał ich wiedzy! 😉
I wreszcie nastała 15:30 czyli godzina odjazdu do jaskini. Przyznaję, że sama droga dojazdowa jest atrakcyjna i nie chodzi mi o to, że jechałem z jakąś kurą, agregatem prądotwórczym i innymi pakunkami, które miały być dostarczone do odbiorców. Otóż trasa dojazdowa do Kong Lor jest po prostu niesamowicie malownicza. Szczególnie w swoim końcowym odcinku. Jedziemy polną drogą, wąską doliną, pomiędzy wysokimi szczytami a dookoła nas rozpościerają się pola ryżowe. Poezja i spokój. Powiedziałbym, że i cisza, ale ryk silnika akurat ciszę chwilowo uniemożliwia. A po półtorej godziny omijania dziur w drodze przyjechaliśmy. Akurat była już 17 zatem po godzinach zwiedzania jaskini, ale w sam raz, by wstać rano i zaatakować atrakcję turystyczną od razu po otwarciu.
I 10 minut po godzinie ósmej melduję się przy kasach jaskini. Tu o dziwo nie ma zwyczajowego dla Laosu leniwego nastroju lecz panuje całkiem spore poruszenie. Pod daszkiem czeka kilku chłopaków, którzy obsługują łódki w jaskini, a w okienku kasowym jest kolejnych dwóch panów przyjmujących opłaty. Jeden z nich od razu po przyjęciu pieniędzy woła twardym głosem chłopaka, który sam z siebie przynosi mi jakieś klapki, bo moje kryte buty, są może wygodne do chodzenia, ale nie jest najlepszym pomysłem chodzenie w nich w wodzie, a jak się miało okazać, suchą stopą to się jaskini przepłynąć nie da.
Przechodzimy przez mostek na rzeczce wypływającej z jaskini, wypływającej może nie tak spektakularnie jak rzeka Buna w Blagaju w Bośni, ale jednak też całkiem malowniczo. Wchodzimy w otwór jaskini i tu od razu rzuca się w oczy parking łodzi. Widać, że to już nie jest jakaś pomniejsza atrakcja, do której nikt nie zagląda i jak mi ją prezentowali znajomi, lecz całkiem pokaźnych rozmiarów miejsce, odwiedzane przez, jak na Laos, całkiem pokaźne rzesze turystów. Ale zawsze tak się kończy, jak Lonely Planet o czymś napisze. Ma to wady i zalety niestety. Teraz tylko mój przewodnik i motorniczy zarazem wylewa wodę z dna swojej łódki i po przejściu kilku kroków wodą, mogę wsiadać do łódki. Silnik zaskakuje od pierwszego razu i zamiast ciszy i spokoju jaskini, otacza mnie huk pracującej maszyny.
Kong Lor – podziemna atrakcja Laosu
Płyniemy. Za nami pozostaje jaśniejący i znikający już wlot do jaskini, przed nami ciemność, rozpraszana tylko przez dwie duże lampy czołówki, które zarówno „motorniczy” jak i ja dostaliśmy przy wejściu. To jedyne źródło światła w większości jaskini Kong Lor. Nie ukrywam niepokoiło mnie to, że przed nami egipskie ciemności a facet od silnika co i rusz podkręca moc i płyniemy coraz szybciej. Nie ma się jednak czego bać, wszyscy przewodnicy po prostu znają jaskinie jak własną kieszeń i dla nich to bułka z masłem. Rzecz jasna omiatają wodę snopem światła, ale widać, że pewnie mogliby tu płynąć wręcz z zamkniętymi oczami, ponieważ to jednak rzeka i niesie ze sobą różne rzeczy, zawsze warto jednak kontrolować, co jest przed nami.
Płyniemy, a ja zaczynam rozglądać się z ciekawością. I tu niestety rozczarowanie, bo przed nami jest pustka, chociaż może nie to mnie rozczarowuje co fakt, że pustka jest nade mną. Oczekiwałem malowniczych feerii barw, stalaktytów, cudownych formacji skalnych, nacieków. A tu nic, nic, nic. Zero. Lita skała, z której czasami skapuje strumyczek wody, skrzętnie omijany przez mojego przewodnika. Fakt, że nawet lita skała może być ciekawa, ale siedem kilometrów litej skały otaczającej człowieka, nudzi się po pięciuset metrach. Rzecz jasna nie jest to jednolity tunel, oczywiście, że się rozszerza, zwęża, że jest wyższy i niższy. Że są zakręty, że chwilami snop światła nie sięga sufitu, że promień latarki nie rozprasza mroku przed nami, bo prosta jest po prostu za długa, by nawet latarka dużej mocy się przez niego przebiła.
Nie zmienia to postaci rzeczy, iż jest nużąco, a nie ekscytująco (dla mnie). Płynę i zaczynam automatycznie wspominać widzianą zaledwie kilka dni wcześniej Jaskinię Złotych Kwiatów obok Vang Vieng i te cudowne stalaktyty i stalagmity, którymi była pokryta. Te rozentuzjazmowane oczy i wesoły tembr głosu mojego tamtejszego przewodnika, z którego ust rozumiałem tylko słowa stalaktyt i stalagmit. I nie przeszkadzało to ani jemu ani mnie. Tam było magicznie, najpiękniejsza jaskinia, jaką widziałem. Ba!, wracam również wspomnieniami do wspomnianej jaskini z Iranu, po której także płynąłem łódką. Niestety, to przeszłość, teraźniejszość jest tu i teraz i na szczęście nie jest tak źle, bo nuda została w pewnym momencie przełamana.
Oto okazuje się, że uturystycznienie jaskini dokonało się nie tylko poprzez wpisanie jej do przewodnika przez redaktorów, lecz w najciekawszym jej miejscu pojawiło się też oświetlenie. Nagle zza zakrętu wyłoniła się poświata, zapowiadająca koniec ciemności. Dopływamy do brzegu i pan łódkowy ręką wskazuje kierunek, gdzie mam podążyć. Wspinam się zatem po schodkach w kierunku tego, co zostało podświetlone. A światłem omiatane są tu nieliczne stalaktyty i stalagmity. Ubogie to w porównaniu z tym, co widziałem w jaskini Złotych Kwiatów, ale dobre i to jako przełamanie. Nie oczekujcie, że formacje skalne i nacieki powalą Was na kolana, to raczej rozrzucone tu i ówdzie wytwory przyrody, które nie łączą się w jakiś ciąg. Jedyna zaleta, że jestem tu sam i nie trzeba się przeciskać przez szeregi innych turystów.
Po około 200 metrach tego spacerku czekają na mnie schodki w dół, gdzie na środku podziemnej rzeki czeka na mnie już mój opiekun. Brodzę do niego wodą i po chwili warkot silnika, znów szczelnie wypełnia przestrzeń. I nagle wreszcie zaskoczenie, widać, że mój motorniczy przygotowuje się do bardziej skomplikowanego manewru, że czegoś szuka w ciemności, że szykuje się do jakiegoś bardziej skomplikowanego manewru.
Nagle rozumiem, co się stanie, zobaczyłem to, czego on szukał w ciemności, przed nami mały przełom i będziemy pokonywać próg wodny. Kiedy przygotowywałem się do wyjścia z łódki i przeniesienia jej razem z przewodnikiem, ten nagle podkręca moc silnika i na pełnym pędzie wpływamy pod górę. Całkiem to było ekscytujące, bo ciekaw byłem, czy się wywrócimy, czy nie. Okazało się, że nie 🙂 A potem znów była ciemność, skały i przestrzeń. Raz większa raz mniejsza, ale zawsze nudna.
I nagle ponownie w oddali pojawił się blask światła, oznaczający przeciwległy kraniec jaskini. I to co jest za nim jest najpiękniejsze z całej przejażdżki. Ot przede mną, zieleń drzew, szarość górujących wysoko skał i przecinająca ten piękny krajobraz rzeka. Pięknie tu. Płyniemy tak kilka minut, potem jest cumowanie i przestrzeń pośród drzew, gdzie stoi kilka budek z napojami. Kupuję ichni napój energetyczny i wracam do łódki. Przede mną powrót przez te same 7 km. ciemności. Tym razem monotonia przełamana została kilkukrotnym spotkaniem płynących z naprzeciwka łódek. Widać, że wspomnienie w głównym światowym przewodniku podróżniczym zrobiło swoje.
Najbardziej zapadające w pamięć, było jednak przede mną. Największy cud przyrody, który wciąż na mnie działa i wciąż powoduje ciarki na plecach. Wyszliśmy z jaskini, zgasły światła latarek, bo słońce zaczęło palić tak, że nic tylko uciekać w cień i w tym cieniu otoczył mnie dźwięk cykad (czy nie wiem, co to za zwierzęta, bo może jakieś inne). Głośny, ni to wizg, ni świst, ni gra na jednej strunie.
Jednostajny, miarowy, głos setek, a może i tysięcy zwierząt, które grają tę samą melodię i kiedy jedna zmienia ton, reszta podąża za nią, grając to samo. Jak we wspaniałej, dobrze zgranej orkiestrze natury. Miałem do pokonania kilkaset metrów idąc wśród drzew, z których koron wciąż docierała do mnie ta sama melodia. Tak, to było najpiękniejsze, co zapamiętam z jaskini Kong Lor. Czy żałuję, że tu przyjechałem? Na pewno nie, ale czy przyjechałbym tu jeszcze raz? Też na pewno nie. Ale jeśli byłaby to moja pierwsza jaskinia, po której pływałem łódką, byłbym zadowolony.
Jaskinia Kong Lor – dojazd i informacje
Bilet do jaskini 110/120/130 tysięcy kipów – 1 os/2 os/3 os (łódki mieszczą maksymalnie trzech turystów i jednego silnikowego
Wstęp do parku 2 tysiące kipów
Nocleg w Kong Lor
Bez problemu znajdziecie tu nocleg, bo pensjonatów vel guesthousów powstało tu kilka ja za nocleg z prywatną łazienką płaciłem 50 tysięcy kipów za noc. Nie martwcie się też jedzeniem. O wyżywienie zadba tu kilka skromnych bo skromnych, ale jednak restauracyjek.
Dojazd do jaskini Kong Lor Cave
Dojechać do Kong Lor można od strony Na Hin i codziennie jeżdżą tu trzy małe pojazdy. Ostatni jedzie o 15:30 i jedzie od półtorej godziny do 50 minut. Wszystko zależy od fantazji kierowcy, jeśli jednak będzie jechał szybko radzę, nie mówić podczas jazdy, bo na dziurach tak trzęsie, że jest ryzyko odgryzienia sobie języka 😀 (serio, serio)
9 komentarzy
A no… w ogóle dojechać do tej jaskini to był cud, a tu widzę spore zmiany zaszły….. pensjonaty, gesthałzy… ło Matko… grube zmiany…
Sądzę, że to wpisanie na listę w Lonely Planet pociągnęło temat i zmieniło całość.
Chociaż też przyznaję, że spodziewałem się więcej i Twój opis oraz kolegi, który też był tam kilka lat temu zarysowały mi się jako coś niesamowitego, a szczerze mówiąc, to wielkiego efektu wow nie ma.
Ale też… za wiele pewnie oczekiwałem.
A co do dojazdu, to nie jest to teraz takie trudne. Pozmieniało się, skomercjalizowało.
No w dupie się poprzewracało jak nic.
Ale tak to już jest – im więcej tym trudniej wyrwać się z zaklętego kręgu ciągłego porównywania.
Ja tam jestem fanką naszego poczciwego Raju. Ale coś jest w tymi „zawodami” podróżniczymi – chyba sfotoszopowane fotki za często nas rozpieszczają 🙂
Uwielbiam jaskinie, niby zawsze to samo, stalaktyty i stalagmity, ale i tak za każdym razem robią wrażenie! Do tego piękny Laos – super! 🙂
E tam, poprzewracało się, nie poprzewracało się…to chyba problem każdej osoby, podróżującej więcej, niż raz do roku…uliczki już nie robią takiego wrażenia, bo widziało się setki, kościoły zaczynają blednąć nieco ze swoją historią – bo jest z czym porównać. Jaskinie i wycieczki łodkami również. Aczkolwiek ten widok po wypłynięciu chyba nieco zrekompensował – jest przepiękny! A cykady tak kiedyś słuchałam w Bieszczadach – byłam tylko ja, silny zapach traw i kwiatów z pola oraz śpiewające cykady. Nadal nie umiem określić do końca wszystkich emocji, które wtedy mnie zalewały 🙂 p.s. będę pamiętać o klapkach.
To co u Ciebie cenię Paweł, to ta cholerna szczerość – było średnio, piszesz, że było średnio! Tak niestety jest, że jak coś już trafi do LP to zaczyna się kręcić karuzela. Coś, co miało być „hidden gem” i tak dalej, nagle staje się kolejnym zadeptanym i obcykanym, a często po prostu nudnym, miejscem! W tyłkach nam się wszystkim poprzewracało 😉
Strasznie Tobie zazdroszczę tej orkiestry natury, bardzo mnie urzekł jej opis, dla niej samej na pewno pojedziemy do Kong Lor, kiedy już dotrzemy do Laosu 🙂
Święta prawda z tym porównywaniem. Czasem aż głupio, jak lokalesi zachwalają jakieś miejsce, zabierają nas tam a tu…taki sobie wodospad, z którego ledwo woda leci. Niestety mam trochę skrzywiony mózg po odwiedzeniu np. Nowej Zelandii, której krajobrazy ciężko pokonać. Cały pozytyw w tym, że Kong Lor była moją pierwszą jaskinią, w której płynęłam łódka, więc było to 'wow’. Właśnie wróciliśmy stamtąd bardzo zadowoleni i siedzimy sobie w hostelu w Nahin. Pozdrawiamy!