To zadziwiające, jak mało czasami wiemy o tym, co jest tuż za rogiem, jak potrafimy się skupić na tym, co tysiące kilometrów dalej, a nie widzimy tego, co jest na wyciągnięcie ręki. Taką refleksję miałem, kiedy kilka tygodni temu poleciałem na kilka dni na Słowację. Taki przedłużony weekend, dłuższy raptem o piątek.
Słowacja, wiele do odkrycia
Jeszcze w trakcie studiów odwiedzałem Słowację przynajmniej dwa razy do roku. Raz zimą, kiedy to kulawo i koślawo, ale jeździłem na nartach na słowackich stokach podczas studenckich wyjazdów grupowych. Ale drugi raz był dla mnie jeszcze istotniejszy, bo przez kilak lat udało mi się przedeptać prawie całe Tatry słowackie. A trzeba powiedzieć, że są one rozleglejsze niż te, które piętrzą się po polskiej stronie. Ileż wspaniałych wspomnień mam z tego pięknego kraju. Ale wiecie co? W zasadzie nigdy nie zapuściłem się głębiej, w sumie to nawet nie umiem dopowiedzieć dlaczego.
Pewnie jeśli musiałbym już udzielić odpowiedzi, powiedziałbym: nie mam pojęcia co tam jest. Musiałbym ze wstydem wyznać (co robię niniejszym), że moja wiedza o Słowacji jest po prostu mizerna i sprowadzałaby się do kilkudziesięciu faktów i sloganów. Słowem: wiem, że nie wiem. I oto nadarzyła się okazja, do zmiany punktu widzenia. Po kilku latach pojechałem, a raczej poleciałem tam ponownie.
Wspaniałe połączenie oferowane przez nasz rodzimy LOT, przybliża Słowację tak, jak jeszcze nigdy nie było. Oto wylot po 22 z Okęcia, około 45 minut lotu i lądujemy już w Koszycach, jednym z ładniejszych i klimatyczniejszych miast w jakich byłem do tej pory. Co o nim wiedziałem? Niewiele! A okazuje się, że lotnisko położone jest 6 kilometrów od centrum, taksówka kosztuje 5 euro (2016 rok) i to mimo nocy jeśli ma się tylko chęć, to przed północą usiądziecie w knajpce z piwkiem w ręku. Lub czymkolwiek innym, jeśli tylko będziecie mieli takie życzenie. Historia Koszyc i to, jaki klimat ma miasto, są warte osobnego wpisu, a ja się skupię na całym regionie wschodniej Słowacji, który w ten przedłużony weekend udało mi się zobaczyć. Nie użyję słowa zwiedzić, bo dopiero będąc na miejscu, otwierają się oczy, że na to trzeba o wiele, wiele więcej czasu.
Słowacja z pociągami w tle
Wyjazd o którym tu przeczytacie mocno związany był z pociągami, ale nie od dziś wiadomo, że z okna pociągu widać wiele. Że pociąg oferuje połączenie z punktu A do punktu B, a jak wykorzystamy czas w punktach docelowych, to już zależy od nas. Tak samo jak to, czy pochłonie nas lektura książki lub film, czy też z nosem w szybie będziemy patrzyli na zmieniający się za oknem krajobraz. Ja patrzyłem i zobaczyłem wiele, od wielkich stacji, po małe stacyjki. Od wielkich lokomotyw z kołami wysokimi jak człowiek, po mniejsze spalinowozy, zwane familiarnie na Słowacji „motorakami”. A oprócz tego były wzgórza we mgle, chmury, deszcz, tęcza, proste i zakrzywione linie torów, kościoły, domy i domki, zielone łąki i orne pola. Słowacja z całą jej różnorodnością.
Na pierwszy ogień poszła atrakcja turystyczna głównie dla dzieci i dla nich zbudowana czyli „Dziecięca kolejka” tuż pod Koszycami. Trasa liczy zaledwie pięć kilometrów, ale ponieważ ciągnąca wagon „ciuchcia” wcale nie gna na złamanie karku, przejażdżka trwa kilkadziesiąt minut i nawet dorosłym dostarcza dziecięcej wręcz radości. Tym bardziej jeśli ma się możliwość wejść do lokomotywy, spojrzeć do buchającego żarem paleniska oraz… pobrudzić się sadzą, która wcale nie tak łatwo daje się później zmywać. Zresztą, nie będę się powtarzał. To jaką przyjemność miałem z tej małej podróży, opisałem już w innym artykule. Poczytajcie!
Stary Bujanowski tunel
My tymczasem przemieściliśmy się w miejsce, do którego turyści nie zaglądają często, bo też mało kto oprócz wielkich hobbystów ma pojęcie, że takie miejsca występują. Naszym celem był nieczynny już kilkuset metrowy tunel, którym jeszcze kilkadziesiąt lat temu jeździły pociągi. Okazał się jednak za mały na współczesne potrzeby, dlatego tuż obok przez góry przebito drugi, o wiele większy. Dziś to z tego nowego pociągi wyjeżdżają z prędkością około 100 km na godzinę lub nikną w nim z taką samą prędkością. Zaś chętni bezpiecznie mogą spacerować tym nieczynnym i przy okazji podziwiać kunszt dawnych budowniczych, którzy wyrąbywali ten tunel w litej skale.
Spacer tunelem jest atrakcją samą w sobie, wchodząc do niego ledwie widzimy drugi kraniec. Słynne światełko w tunelu pasuje w tym miejscu jak ulał, bo rzeczywiście przeciwległy wlot do tunelu jest zaledwie niewielkim punktem. W środku nie ma też światła, zatem pozostają tylko latarki lub rzecz jasna telefony komórkowe, które skutecznie oświetlają trasę, pozwalają też na omijanie kałuż i omiatanie snopem światła ścian, na których widać ślady po klinach rozłupujących skałę. A kiedy już przejdziemy całość, na przeciwległym krańcu widok umili nam zalew, w którym jednak wolałbym się nie kąpać, bo jego brunatna woda, nie wydaje się stworzona do kąpieli. Ale porośnięte drzewami okalające wzgórza, na pewno tworzą wart kilku minut kontemplacji klimat.
Wisienką na torcie, jeśli mamy kilkadziesiąt minut wolnego, będzie obserwowanie pociągów wyłaniających się i niknących w nowym tunelu. Niestety nie załapaliśmy się na pendolino, które jeździ tędy dwa razy dziennie, ale była frajda poobserwowania innych składów, które z narastającym szumem przemykały obok nas. Zawsze mnie fascynowała ta masa stali jadąca po torach i oglądając pociągi na Słowacji, poczułem się znów jak kilkadziesiąt lat temu w okolicach mojej rodzinnej wioski, kiedy to rowerem jechałem do pobliskiej stacji i obserwowałem pociągi. Klasyczny trainspotting i miły powrót do dzieciństwa. Choćby wspomnieniami. 🙂
„Prywatnym” pociągiem przez Słowację
Przyznam się Wam bez bicia: nie jechałem nigdy pociągiem, który wyjęty jest z normalnego rozkładu jazdy i służy innej komunikacji niż transport publiczny. Tym razem dzięki organizatorom wyjazdu i uprzejmości słowackich pasjonatów kolejnictwa (podziękowania dla: Prievidzský Parostrojný spolok), miałem okazję spojrzeć na tory z innej (dosłownie) perspektywy – z kabiny maszynisty. Kto dzieckiem będąc a nawet i później nie marzył o tym, by zobaczyć przez przednią szybę, jak tory znikają pod pociągiem? Kto nie miał chęci dotknąć tych wszystkich przełączników i pokręteł? Ja miałem! I oto nadarzyła się okazja.
Busik zawiózł nas na jedną z malutkich stacyjek (ktoś słyszał o stacji Nalepkowo?), a na niej oczekiwał już spalinowóz. Jeden niewielki wagon z numerem 810, jaki kiedyś obsługiwał lokalne trasy Słowacji. W środku powitało nas kilku słowackich pasjonatów kolejnictwa i… po prostu pojechaliśmy. Ci którzy mieli chęć zasiąść tuż obok motorniczego, mogli to zrobić. Ci którzy jak ja chcieli oglądać świat z innej perspektywy czyli z tylnej kabiny maszynisty, też mieli wolną rękę. Pech chciał jednak, że zaczął padać deszcz i bajkowe krajobrazy za oknem zaczęły się skrywać w strugach deszczu oraz nadciągającego zmroku. Pal sześć te niedogodności, na koniec tego dnia i tak pożegnała nas tęcza nad wzgórzami. Taki niespodziewany idylliczny widoczek. Czyste piękno!
A potem był poranek w Słowackim Raju, w miejscowości Dedinky. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie poniżej, by nie żałować wczesnego wstawania. Oto po drugiej stronie sztucznego jeziora chmury podnoszą się właśnie nad wzgórza, słońce też nieśmiało i punktowo zaczyna przedzierać się przez poranne mgły a wisienką na torcie jest mknący po grobli pociąg. Idylla…
Ale to dopiero początek dnia i dalszy ciąg oglądania Słowacji z okna pociągu, bo oto ponownie wsiadamy do znanego nam już składu „motoraka 810” i tym razem przy przepięknej pogodzie przemierzamy kolejne kilometry. Przyznaję bez bicia, że jeśli ktoś wcześniej pokazałby mi zdjęcia z trasy, którą właśnie pokonujemy, powiedziałbym bardziej, że to widoki ze Szwajcarii lub czegoś „bardziej zachodniego.” A okazuje się, że to Słowacja, odległa od Polski zaledwie o wspólną granicę i jakieś 100 kilometrów od granicy.
Znów zasiadłem w tylnej kabinie, znów robiłem mnóstwo zdjęć, znów utyskiwałem na siebie, że nie umiem dobrze uchwycić tego, co za oknem. Ale też przede wszystkim podziwiałem to, co widzę. Ale co ja się będę powtarzał… zielone połacie trawy jak w reklamie pewnych tabliczek czekolady, małe miejscowości z lokalnymi kościółkami górującymi and dachami. Idylla.
Koniec końców, wysiedliśmy na małej stacyjce Czerwona Skała pośrodku niczego. W miejscu, gdzie powiedzenie „diabeł mówi dobranoc”, jest jak najbardziej uprawnione. I wiecie co? Chętnie spędziłbym tam kilka godzin na „robieniu niczego”. Na gapieniu się w spokojny krajobraz, na chłonięciu ciszy i budzeniu się z zadumy na przejazd kolejnych, nie tak licznych, pociągów. Bo i miejsce w którym się znalazłem okazało się przepiękne: mała stacyjka w dolinie a na wzgórzach piękne, zielone drzewa. Trzeba było jednak ruszać dalej, chociaż nie ukrywam, że ja posiedziałbym dłużej i napił się piwa! 🙂
Jednak całkiem niedaleko czekała kolejna atrakcja! Oto zaledwie kilka kilometrów dalej znajduje się stacyjka „Telgart Penzion” a przy niej tunel i oparty na kilku łukach wiadukt. Gratka dla miłośników kolei. Ale to nie wszystko, oto kilka kilometrów dalej znajduje się kolejny ciekawy wiadukt. Robi wrażenie nie tylko dlatego, że nie sposób nie podziwiać kunsztu dawnych budowniczych. Ta wysoka konstrukcja z wieloma łukami robi szczególne wrażenie z racji wkomponowania w okolicę. Mnie pozostaje tylko narzekać, że w momencie kiedy jesteśmy tuż obok, nie jedzie po nim żaden pociąg… Ale podobno uczucie niedosytu jest lepsze niż „przejedzenie” 🙂 W końcu piękny widok miałem, kiedy jechałem pociągiem po wiadukcie kolejowym w Birmie, tu byłoby to szczytem szczęścia 🙂
Kolej od zaplecza, czyli parowóz z bliska.
Kiedyś byłem w muzeum kolejnictwa, ale to nie to samo co okazja, która nawinęła mi się teraz. Oto zajechaliśmy do Popradu i przed nami kolejna atrakcja, bo jest możliwość wejścia do warsztatów naprawczych i na tory odstawcze. Zarówno w jednym jak i drugim miejscu jest szansa obejrzenia widoków niecodziennych. Zacznijmy od tego, co pod dachem. Za małymi, metalowymi drzwiczkami kryje się wysoka hala, w której stoi to, co najcenniejsze i czego na co dzień nie obejrzymy. W głębi hali, wypełnionej zapachem smaru i dymu, stoi kolos…
Przed nami pewnie jeden z ostatnich wyprodukowanych parowozów (1951), wkrótce powoli mały je wypierać lokomotywy napędzane elektrycznością. Czarno-niebieskie cielsko robi tym większe wrażenie, im bardziej się do niego zbliżymy. Bo oto okazuje się, że same koła są tak wysokie, że sięgają do szyi dorosłemu facetowi, a żeby dostać się do środka, trzeba się wdrapać po wysokiej drabinie. Co rzecz jasna czynię, bo obejrzenie takiego parowozu od środka, to nie lada gratka. Jedyne czego żałuję, że nie widziałem go, jak jechał pod parą. Ale nie można mieć wszystkiego, widać że ten egzemplarz jeździ z okazji wielkich świąt. Zresztą nie jest wcale taki tani w rozruchu, bo parowóz spala nawet kilka ton węgla na sto kilometrów, w zależności rzecz jasna od tego, jak ciężki skład ciągnie.
Ale jak już wspomniałem wcześniej, mieliśmy też szansę wskoczyć na bocznicę, gdzie stały wagony, które dawno już są wycofane z regularnych kursów. Dość powiedzieć, że na przykład w jednym z wagonów na środku znajdował się piec na węgiel, w którym rozpalano ogień i w ten sposób zimą ogrzewano wnętrze. W sumie to oczywiste, bo był to najprostszy sposób na ogrzanie, tylko z obecnej perspektywy ogrzewania elektrycznego, wydaje się to archaiczne i nie tak oczywiste. Wykorzystując okazję, obejrzałem też kilkudziesięcioletnie wagony-kuszetki, które za młodu miałem jeszcze okazję sam używać. Taka miła i nostalgiczna podróż w czasie
A przy wyjściu wspomnienia zatoczyły koło, bo moje poznawanie Słowacji zacząłem kilkanaście lat temu od podróży elektriczkami, które przemierzają trasę z Popradu do Strbskiego Plesa. Podjeżdżając w pobliże górskich szlaków, korzystałem z nich wielokrotnie. Teraz jedna z elektriczek właśnie odjechała, by wozić miejscowych i turystów, którzy zjawili się pod Tatrami. Niestety ja też muszę już wracać. Wiedząc, że jeszcze tu wrócę. Nie tylko w Tatry, bo chociaż góry uwielbiam, to tym razem wiem, ile nie widziałem w środku kraju, a bezpośrednie połączenie lotnicze z Warszawy do Koszyc aż się prosi, by z niego korzystać. Szczególnie, że promocje zdarzają się całkiem często.
_____________________________________________________________________________________
Wyjazd odbył się dzięki uprzejmości i we współpracy z regionem Koszyce oraz z Narodowym Centrum Turystyki Słowackiej.
3 komentarze
Też miałam okazję jechać tym odcinkiem z Koszyc do Pragi i muszę przyznać, że przejazd przez Poprad, Tatry był cudowny. Przepiękne widoki!
Ciesze się, że nie tylko mnie się podobało! 🙂
Też masz wrażenie, że w Polsce mało wiemy o Słowacji, mimo że jest tak blisko Polski?
A przecież widoki są piękne, zabytki warte uwagi a kultura tak bliska tej naszej…
równie mało wiemy o naszych zachodnich sąsiadach… Słowacki Raj jest na mojej liście i wiem, że przedłużony weekend nie wystarczy 🙂
Świetnie spędzony czas. Wiadukt skojarzył mi się z tym w Stańczykach.