Miałem szczęście! Do Gruzji przyleciałem w okresie świąt Wielkiej Nocy, które Gruzini nazywają Paschą, co więcej wyrobiłem się na ich początek czyli na święto Bzoba odpowiednik polskiej Palmowej Niedzieli. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno, miałem szczęście podwójne, bo święto Bzoba zobaczyłem na własne oczy w najświętszym miejscu Gruzinów czyli w katedrze Sweti Cchoweli w Mcchecie.
Aby dostać się do Mccchety najpierw pojechałem w Tbilisi na dworzec Didube, skąd odjeżdżają marszrutki w kierunku tego świętego miejsca. Po chwili oczekiwania jechałem już w upatrzonym kierunku, wypełnionym po brzegi busikiem. Na szczęście to bardzo blisko, cała trasa zajmuje około 15 minut. I od razu pierwsze zdziwienie po dotarciu na miejsce, zdziwienie że katedra Sweti Cchoweli, serce gruzińskiego kościoła, z zewnątrz wcale nie jest taka ogromna! Drugie zdziwienie, że wraz ze mną są tu tłumy. Ale turystów niewielu, większość ludzi to wierni, którzy przyjechali tu poświęcić gałązki bukszpanu, które mają zapewnić błogosławieństwo dla domu, w którym są powieszone.
I faktycznie bukszpan można było kupić wszędzie, pod kościołem rzędem stały sprzedawczynie. Przy wejściu handel prowadzili odziani w odświętne szaty chłopcy, którzy prawdopodobnie sprawują funkcje taką, jaką w katolicyzmie sprawują ministranci. (Prawdopodobnie, bo niestety tajników Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego nie znam). I co jakiś czas na schodki wychodził pop, który święcił wyciągnięte ku niemu gałązki.
Sweti Cchoweli – magiczne Drzewo Życia
Wszedłem do katedry Sweti Cchoweli (co po polsku znaczy Drzewo Życia) mijając kilku żebraków, którzy jak wszędzie prosili o drobne monety i jak prawie zawsze dostawali je. Od razu przy wejściu kolejne zaskoczenie, bo Sweti Cchoweli wewnątrz onieśmiela, powoduje, że jest się małym, a jednocześnie miejsce zachowuje ludzki kameralny charakter, który nie przytłacza. Tu Bóg ma ludzki format, w półmroku świątyni, jest na wyciągnięcie ręki, kto wie, może jest za tym promieniem, który przebija półmrok i wdziera się słupami światła przez górne okienka?
Ale tutaj czuć, że jest blisko. I ludzie też to czują, chociaż jednocześnie są też sobą. Palą świeczki przed ikonami świętych, dotykają ich, żegnają się, chwilę pogrążają w modlitwie, nieruchomieją przed wizerunkiem tego czy innego świętego i za chwilę wracają do rodzin, do dzieci, mężów. Żyją. Rozmawiają, śmieją się, komentują, rozmawiają z duchownymi, patrząc na ich twarze i wnioskując z intonacji, dyskusje są na przeróżne tematy. Ba! Niektórzy wyciągają telefony i dzwonią z nich! Ten Kościół żyje, to wnętrze nie jest martwe, tu wszystko tętni i jest skupione zarazem! Nastrój wewnątrz świątyni jest tak inny od tego podniosłego, cichego skupionego, który znam z katolicyzmu, z tradycji, w której zostałem wychowany.
Tu jest coś, co mogę nazwać gwarną ciszą, przez którą co jakiś czas przebija się głęboki bas śpiewających mężczyzn. Jest w tym jakaś magia, coś co powoduje, że opieram się o kilkusetletnią kolumnę, staję w cieniu i obserwuję, słucham, a czas… płynie gdzieś obok. Pora wyjść. Na moje miejsce kolejne dziesiątki, setki wiernych przybywają do Sweti Cchoweli święcić swoje gałązki bukszpanu. Stare spalili w domach, a popioły rozrzucili, zakopali w ziemi, by zamknął się krąg życia. I tak od setek lat.
Idę obejrzeć Mcchetę opuszczam odgrodzony murem teren Sweti Cchoweli, zostawiam ją za sobą. Mam chęć na profanum, na zwykłą kawę. Tuż obok kościoła jest kilka restauracji, jest piekarnia, ale ja idę dalej, idę w kierunku rzeki, gdzie widzę mistrza marketingu. Wywiesił flagi państw, których przedstawiciele pojawiają się w Mcchecie, jest także i duża polska. Zachodzę, dając się nabrać na ten tani chwyt i po kilku nastu minutach żałuję swego czynu. Za kilka lari dostaję nie przepyszną aromatyczną kawę, lecz w kubku przede mną wylądowała rozpuszczalna, niepijalna ciecz o wartości kilku lari. Frycowe zapłacone, idę w kierunku rzeki i górującego na horyzoncie monastyru Dżwari. Tu niestety zaskoczenie, bo przejścia przez rzekę nie ma, są tylko szuwary. Pora wrócić do Sweti Cchoweli, wcześniej jednak uśmiech na widok posterunku policji w Mcchecie, który przypomina norę hobbitów tylko na większą skalę.
Pora przemyśleć, jak dostać się do Dżwari, bo dzień jeszcze młody, a ja nie odpuszczę odwiedzenia pierwowzoru wszystkich gruzińskich kościołów. To na obraz i podobieństwo Dżwari budowano kolejne gruzińskie cerkwie.
Jak dojechać do Mcchety
Dojazd do Mcchety jest bajecznie prosty. Jedziemy metrem na dworzec Didube, gdzie odnajdujemy marszrutkę jadącą do Mcchety. Marszrutki odjeżdżają co kilkanaście minut, zatem nie będziemy długo czekali. Bilet kupujemy w budce biletowej i do marszrutki wsiadamy już z biletem, nie kupimy go u kierowcy.
1 Comment
Urocze miejsce. Spędziliśmy tam dwa dni. Mamy cudowne wspomnienia. Warto tam być, poznać kraj, obyczaje i ludzi:)