Z uwagi na widoki już sama podróż do Mingun to ciekawe doświadczenie. Statek z Mandalay powoli sunie w górę rzeki Ayeyarwady, woda daje poczucie chłodu, a na brzegach można obserwować codzienne życie mieszkańców Birmy. Ukoronowaniem leniwego rejsu będzie obejrzenie największego działającego dzwonu świata.
Przede mną powoli przesuwający się poklatkowy film. Najpierw chaotyczny port z zacumowanymi barkami, dziw bierze, że część tych łajb dalej pływa, bo wydaje się, jakby znad wody unosiło się jedno wielkie chrupanie rdzy :). Potem na brzegu widać szałasy mieszkalne, kobiety robią pranie, dzieci kąpią się w rzece lub biegają po okolicy, a mężczyźni na brzegu rzeki naprawiają łódki. Powiedzmy sobie szczerze, jest to obraz nędzy i rozpaczy, domy są domami tylko z nazwy, w rzeczywistości przypominają szałasy kryte trzciną i o takich samych ścianach.
Tak mieszkają zwykli mieszkańcy Birmy w okolicy Mandalay, ale nie tylko tu. Ten widok po chwili niknie, za moment nie widać już brzegu tak dokładnie, koniec z podglądaniem mieszkańców. Wypływamy na środek rzeki. Płyniemy w kierunku drugiego brzegu, gdzie 11 km od Mandalay jest Mingun.
Mandalay – mała wioska wielkich atrakcji
Główną stupę w Mingun widać już z daleka, na tle nadrzecznej równiny jest górą, odcinającą się od nieba regularnymi kształtami. Jej budowę zaczął w 1790 roku król Bodawpaya, ale nie została ona ukończona, bo plotka głosi, że astrolog przepowiedział, iż w momencie, kiedy budowla osiągnie zamierzone rozmiary król… umrze. Prawda to czy legenda, nie wiadomo, ale wiadomo, że w 1838 roku Mingun nawiedziło trzęsienie ziemi i ceglany monolit został naruszony. Nie rozpadł się, ale istniejące kiedyś górne piętra zawaliły się, a podstawa z cegieł popękała.
Po prawie godzinnym rejsie, przypłynęliśmy do Mingun, cumujemy do brzegu. Ku naszemu zaskoczeniu nie ma tu żadnych regularnych pomostów, łódki przybijają jak najbliżej się da, a wtedy obsługa zrzuca trap, czyli zwykłą nieheblowaną deskę, po której przechodzą pasażerowie. Aby im ułatwić schodzenie w tym samym momencie obsługa łódki trzyma w rękach bambusowy kij, który robi za poręcz. Co by nie mówić, są pomysłowi 🙂 Teraz pora obejrzeć górującą nad okolicą pagodę, największy dzwon świata oraz Hsinbyume Pagodę. Od razu przy wejściu witają nas strażnicy historii. Ogromne głowy w których ustach jak mówią może się schronić 10 ludzi. Faktycznie robią wrażenie i jest to ciekawy przedsmak ogromnej ceglanej ściany.
Na bosaka na szczyt stupy
Zaledwie po kilku krokach zza niewysokich drzew wyłania się kolos. Teraz tylko opłata wstępu i można wejść na górę stupy. Ponieważ jest to wciąż czynna świątynia, obowiązkowo wchodzimy na boso. Dla niewprawnych nóg białasa, który nie jest Wojciechem Cejrowskim i nie chodzi boso przez świat, zadanie to niełatwe. Kamyki wbijają się w skórę, patyki usiłują wbić się w stopę, a mrówki i wszelakie robactwo wesoło łażą po palcach. Niestety nie ma tu żadnej wygodnej ścieżki, schodów etc. Idzie się po czymś co jest zarazem ścieżką i rumowiskiem, które powstało z zawalonej ściany i czegoś, co kiedyś wiodło na górę. Co i rusz trzeba też skakać i wspinać się po zawalonych częściach, by dotrzeć na szczyt i zobaczyć panoramę okolicy.
Wreszcie po chwili stania w kolejkach przy kolejnych wąskich gardłach ścieżynki, wspinam się na porośnięty trawą szczyt. Widok przepiękny. Rzeka Ayeyarwady powoli toczy swoje wody, rozlewając się szeroko na okolicę, po niej powoli w górę i w dół rzeki płyną statki. Pode mną Mingun i jego pagody. Tuż poniżej, niemalże na wyciągnięcie ręki widać jaskrawo białe mury Hsinbyuma Pagoda, odcinające się wyraźnie od otaczającej zieleni. Stąd całkiem nieźle widać, że Hsinbyuma Pagoda zbudowana jest wg opisu mitologicznej buddyjskiej góry Mount Meru. Główną stupę otacza siedem tarasów, tak jak Mount Meru otacza siedem wzgórz. I nagle na tle tego idyllicznego widoku pojawili się młodzi mnisi, którzy jak to dzieci, zaczęli dokazywać, bawić się i droczyć. Nie było tu starszych, wreszcie mogli być sobą.
Bijąc w największy działający dzwon świata
Schodzę ze stupy, teraz pora zajrzeć do dzwonu. Przed pawilonem, gdzie został powieszony ciśnie się tłum ludzi. Każdy chce mieć zdjęcie na tle, zdjęcie kiedy dotyka dzwonu, albo też chwycić specjalny drewniany młot i uderzyć w ten największy wiszący dzwon świata. Podobno po tym spełnia się życzenie. Dzwon co i rusz wibruje, zatem nie ma chętnych, którzy weszliby do środka, bo ten dzwon nie ma serca, jakie znamy z tych „naszych”, europejskich.
Jednak patrząc na pełne malunków i podpisów wnętrze, dość często zdarzają się śmiałkowie. Po obejrzeniu tej atrakcji Mingun, pora pójść i z bliska zobaczyć Hsinbyuma Pagodę. Tu też mrowie ludzi, jednak z uwagi na o wiele większy teren, nie ma wrażenia tłoku. Co więcej, wspinając się na kolejne tarasy i zwiedzając je, jesteśmy w stanie być przez dłuższe chwile sami.
Jeśli ktoś ma ochotę na wycieczkę po okolicy, może wynająć jeden z dziwacznych pojazdów ciągniętych przez woły z napisem taxi. Kto nie ma chęci, albo czasu, może wrócić do ceglanej pagody i obejść ją dookoła. I aż dziw bierze, jak niewielu turystów, zarówno cudzoziemców jak i Birmaczyków się na to decyduje. Życie toczy się tylko od strony rzeki, druga strona jest dzika, opuszczona, upstrzona napisami, wśród których których znajduje się nawet ten, który sporządził miłośnik grupy The Beatles. Muzyka jak widać nie zna granic i chłopaki z Liverpoolu przeniknęli nawet do zamkniętej do niedawna Birmy.
Pora znikać z Mingun i przygotować się na kolejną atrakcję okolicy. Będąc tutaj wieczór wita się zazwyczaj na tekowym moście U Bein, a wcześniej obowiązkowo zwiedza się bryczką okolicę starego królestwa Ava.
2 komentarze
Ile mniej więcej trwała podróż statkiem? Ile trzeba przeznaczyć czasu na to miejsce?
Na miejscu przynajmniej jakieś 2-3 godziny, by poczuć atmosferę, wspiąć się na stupę, pójść do dzwonu…
A rejs trwał jeśli dobrze pamiętam coś koło godziny, bo to blisko. Ale niestety za czas przepływu już sobie nie dam głowy uciąć, bo to jednak kilka lat temu było.