W Mandalay chciałem pojechać do mostu tekowego, bo most U Bein, to jedna z największych tutejszych atrakcji turystycznych. Pojechałem motocyklem z kierowcą. Mógłbym co prawda jechać sam po prostu pożyczając skuter, ale nie ukrywam, bałem się. Pewnie nawet słusznie.
Jedziemy, kierowca prosi, bym mocniej ścisnął go udami. Ma rację, im mniej moje przydługawe nogi będą wystawać, tym będzie bezpieczniej. Bo tu jeździ się na przysłowiową kartkę papieru. W takiej odległości mijają się pojazdy na skrzyżowaniach.
Jest coś magicznie hipnotyzującego w azjatyckim ruchu. Na pierwszy rzut oka prawie nie obowiązują tu przepisy i reguły ruchu. Można jechać z prądem można i pod prąd. Znaki można przestrzegać lub kompletnie ignorować. Włączenie się do ruchu możliwe jest tylko na chama. Ktoś z tej rzeki pojazdów musi zwolnić, by dało się wjechać. A jednak to wszystko jakoś działa, ta plastyczna zbita masa przemieszcza się i wzajemnie rozumie. Jak organizm mający swój rozum i swoje cele. Ulice Mandalay przepuszczają tysiące użytkowników w ciągu godziny.
Jest już dziewiętnasta, słońce zaszło, ciemno że oko wykol. W powodzi świateł z naprzeciwka prawie nic nie widać. Ktoś zajeżdża nam drogę, zatrzymujemy się, ktoś z naprzeciwka zaczyna wyprzedzać i jedzie prosto na nas, wszyscy uciekają na prawo jak ławica ryb, w którą nagle wpada drapieżnik. Kierowca wykrzykuje jakieś niecenzuralne hasła, które łatwo domyślić się, co oznaczałyby w tłumaczeniu na polski. Ale już po chwili znów cała szerokość naszego pasa jest zajęta masą przemieszczającą się, jakby nic się nie stało. Jedziemy.
Ktoś z prostopadłego skrzyżowania usiłuje przejechać i robi jedyny możliwy manewr. Wjeżdża powoli, centymetr za centymetrem przecina ulicę, zmusza nasz pas do zatrzymania się. Teraz to my chwilę czekamy, ale robimy rzecz jasna dokładnie tak samo jak samochody i motocykle, które chwilę temu nam zatarasowały drogę. Wjeżdżamy w ich poruszającą się rzekę. Jedziemy.
Mijamy biedasklepy, garkuchnie, warsztaty samochodowe, mijamy życie na ulicy: ludzi grzebiących w śmietnikach, myjących się w miskach na chodniku. I omijamy stojący w poprzek drogi samochód. Pod nim leży człowiek, leży wsunięty pod duży dostawczy samochód, obok niego leży motocykl. Natychmiast zbliża się kilka osób, właśnie wysiada kierowca auta pod którym leży. Kształt nie rusza się. Jest ciemno i może tylko dlatego nie widać krwi.
Jedziemy…
1 Comment
To dosyć przerażające, dlatego tak boję się siadać na motocykl.