Dziś w planie wejście tak wysoko, jak tylko się da. Mam nadzieję, że dotrę do Annapurna Base Camp. Rzecz jasna wszystko zależy też od tego, czy przypadkiem nie dopadnie mnie choroba wysokościowa. Jeśli się uda, zobaczę słynną trzykilometrową ścianę Annapurny.
Dzisiejszy poranek jest rewelacyjny! Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów i taka pogoda utrzymała się dłużej niż kilkadziesiąt minut. Słońce świeciło nieprzerwanie do popołudnia a chmury nie schodziły z gór do których serca podążam i które są na coraz wyższe i coraz bardziej na wyciągnięcie ręki. Ale świat nie może być rewelacyjny, zaszedłem już całkiem wysoko i niestety grad, który padał popołudniami przez ostatnie dni nie rozpuścił się, lecz zaległ jako śnieg i lód na trasie pokrywając ją jednolitą śliską skorupą.
Kiedy wyruszałem z Pokhary, wszyscy których spotykałem i których pytałem mówili, że spokojnie dam rade bez kijków trekkingowych i bez raków, okazało się ze niestety nie za bardzo. Po chwili ślizgania się i wykonywania karkołomnych chwytów i kroków, by się nie przewrócić jakiś przemiły tragarz, który schodził już ze szczytu poradził mi bym tak jak i on ściął sobie bambusa jaki kijka do podpierania i zaczepiania się w lodzie.
Niestety bambusy to cholernie odporne na ścinanie i łamanie bestie. Dłuuuugo walczyłem by złamać jakiegoś i dopiero po dłuższej chwili mi się to udało. Dorobiłem się takiego małego, mikrego i krótkiego kijaszka. Za krótkiego. Na szczęście w pobliskiej lodgy jakiś przemiły człowiek z obsługi hoteliku na moja prośbę poszedł za chatę i ściął większego bambusa, dzięki czemu dorobiłem się kija co się zowie: ślicznie zaostrzonego i pozwalającego na bezpieczna wędrówkę. Co ciekawe nie tylko ja wyszedłem na szlak zaopatrzony w bambusową lagę. Wiele mijanych osób dzierżyło w ręku drewniane kije, to musiała być istna rzez bambusów!
Za pomocą mej podpórki powoli, krok za krokiem pokonywałem kolejne metry wysokości. Nie powiem żeby był to przyjemny marsz. Plecak prawie przygniata do ziem, ale i tak nie żałuję żadnej rzeczy jaka zabrałem ze sobą. Przydało się absolutnie wszystko. Od latarki po zapasowa parę spodni. O piersiówce na zimne noce nie wspomnę ;).
Wyszedłem na szlak o 7:20 i o 13 dotarłem już do MBC. Może i długo szedłem, ale ja niosę swój dobytek sam. Po drodze miałem okazje obejrzeć jak po przeciwległej części doliny z gór osuwają się male lawiny. Najpierw trzask, potem huk i widok przesypującego się śniegu. Robi wrażenie. Duże wrażenie, szczególnie wtedy, kiedy dźwięk odbija się od skał! Postanowiłem ze pójdę dalej, że nie zostanę w MBC na noc i nie będę się aklimatyzował. Czuję się świetnie, żadnych mdłości, żadnych zawrotów głowy czy też bólu głowy. Zwykle zmęczenie marszem. Idę dalej bo jest dopiero 13 i nie ma co robić. Zanudziłbym się na śmierć, gdybym został w tym samym miejscu przez tak długi czas.
Niestety, to nie był dobry pomysł. Okazało się, że nie tylko ja wpadłem na pomysł aby pójść dalej. Okazało się że chwię po mnie w górę postanowiła ruszyć wielka chmura. Jakże inaczej! burzowa z gradem, który wali mnie po łbie. Na szczęście to nie są wielkie kule lecz raczej male kuleczki, nie boli :). Niestety do gradu dołącza się burza, grzmi i błyska, na szczęście nie nade mną, nie bezpośrednio koło mnie ale za mną, ale też powoli leci, wspina się w moja stronę. A chmura jest taka wredna, że nie ma najmniejszej ochoty zawrócić, pójść w inną stronę, czy po prostu zatrzymać się w miejscu.
Przyznam ze nic tak nie dodaje sił w górach, jak ścigająca człowieka burza. Starałem się wykrzesać z siebie wszystkie dostępne siły, wszystkie rezerwy i pokłady woli, by dalej iść w gorę, biec niemalże. Na zawrócenie było już za późno, wzeszedłbym w środek burzy. Pozostaje przez do przodu i mieć nadzieję, że nic mnie nie huknie w łeb, bo przeleżałbym tam do rana, kiedy ktoś będzie ponownie wchodził lub schodził. Dziś na pewno nikt nie będzie tedy szedł. Ta myśl dopinguje mnie jeszcze bardziej. Marsz nie jest jednak szybki, jednak przewyższenie 1200 metrów, jakie mam do pokonania, robi swoje.
Po jakimś czasie okazuje się, że mam szczęście, że głupi ma czasami szczęście, bo chmura zatrzymuje się niżej i nie ściga mnie już tak natarczywie, dlatego spokojniej i krok za krokiem pełznę do ABC. Wreszcie kolo 15:30 docieram do bazy pod Annapurną. Wita mnie tabliczka Annapurna Base Camp. To cel mojego wyjazdu do Nepalu! Było warto!
Biorę pokój i herbatę. Przyszedłem w sama porę, bo znów wieje, znów błyska i znowu grzmi. Mnie już to jednak niewiele obchodzi. Siedzę w środku i zza szyby oglądam przepiękny krajobraz ze zbliżającą się burzą w tle. Grzeję nogi pod stołem i czytam książkę. I tu dobra rada. Jeśli ktokolwiek będzie się wybierał sam na trekking w Himalaje, niech weźmie ze sobą książkę czy krzyżówkę. Kiedy przyjdziesz ze szlaku, jedyne co masz do wyboru, to jeść, czytać, spać i gadać.
Niestety czasami trudno gadać do siebie jeśli akurat nie ma z kim. Poza tym nie wszyscy lubią długie rozmowy z nieznajomymi, większe grupy, które przyszły na trek rozmawiają tylko ze sobą, wiec jest się raczej skazanym na samotność. Książka pozwala przetrwać. Oczywiście można pójść spać, ale o godzinie 16 naprawdę ciężko się do tego zmusić… Oczywiście można grać jeszcze w karty, ale do tego też potrzeba grupy, a nie każdy umie postawić pasjansa.
Jutro z rana pooglądam panoramę Himalajów widziana z serca gór i udam się w drogę powrotną, zobaczymy, gdzie mi się uda dotrzeć.
1 Comment
Witam.
Wybieram się w grudniu do Nepalu.
Czy o tej porze roku możliwy jest trekking do Annapurna Base Camp ?
Pozdrawiam piotr.