W Swayambhunath czuję woń kadzideł, słyszę dzwonki i z ciekawością przyglądam się modlitwom. Nic z nich nie rozumiem, ale i tak mi się podobają, są na swój monotonny sposób hipnotyzujące.
Spis treści
Idąc do Świątyni Małp
Do stupy Swayambhunath w Kathmandu chciałem pojechać, bo za sobą miałem cały dzień chodzenia po Patanie. Jednak nie zawsze chcieć, oznacza móc. Pojechać i owszem mogę ale taksówką – a ile można wydawać na taksówki, nawet jeśli są tańsze niż w Warszawie? Riksze zaś tak wysoko nie jeżdżą, a namierzyć skąd startują tuk-tuki do Swayambhunath nie jest tak łatwo. Zatem dałem sobie spokój, kilka kilometrów spaceru jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Niby te 3 kilometry to wcale nie tak wiele, ale to tylko pozór, bo niestety buty trekkingowe są wspaniałe, ale do chodzenia po górach. W 30 stopniowym upale wybitnie się nie sprawdzają. Co więcej wyciągnięta z nich noga, powoduje momentalny zawrót głowy… proszę się domyślić dlaczego ;). Pora kupić jakieś sandały, bo do tej pory jeszcze tego nie zrobiłem. Idąc w kierunku ogromnej stupy Swayambhunath absolutnie nie żałuję, że pokonuję ten dystans pieszo.
Poszedłem nie przez dzielnice dla turystów, ale te „zwykłe”, autochtońskie. Zwykłe dzielnice, zwyczajnych ludzi. Odkryłem tu zupełnie inny świat, świat w którym hmmm… czułem się intruzem, bo widać było, że w te zwykłe, żyjące dzielnice, „biała twarz” często nie zagląda. Ujrzałem zwyczajne życie, zwyczajnych ludzi. Mieszkańców Katmandu, którzy usiłują przetrwać za dość niewielkie pieniądze. Poczułem zapach potraw, których moje „francuskie” podniebienie raczej by nie tolerowało, ale zapewne było to jedzenie mające jedną zaletę – było tanie. Zobaczyłem też syf zwyczajnej ulicy z walającymi się wszędzie śmieciami i torebkami foliowymi, zmieniającymi krajobraz niejednego azjatyckiego miasta. Ujrzałem świnie pasące się na wysypisku śmieci, w miejscu gdzie okresowo płynie rzeka i litościwie sprząta część tego syfu, przenosząc go w dół, ku kolejnemu większemu rozlewisku.
U stóp Swayambhunath
I wreszcie dotarłem pod schody prowadzące do stupy Swayambhunath. Dłuuugie, dłuższe niż te w Odessie (choć akurat te z Ukrainy to na zdjęciu tylko widziałem), bardziej strome oraz prowadzące wyżej. A na ich końcu czeka niewidoczna jeszcze nagroda: stupa zwana Świątynią Małp. Wielka stupa! Największa w Nepalu: Swayambhunath – Świątynia Małp (nazwa od licznych w tym miejscu naszych dalekich krewnych;) )
Powoli wdrapuję się na schody i coraz bardziej się zastanawiam, czy jak już mam zadyszkę po 50 stopniach to porywanie się na trekking do Annapurna Base Camp, lub na prawie dwa tygodnie marszu dookoła Annapurny to nie jest przypadkiem szaleństwo… Ale ludziska obiecują, że trekking pod ABC to nie jest trudny szlak, zatem wejdę i zobaczę Annapurne! Annapurne I, ale to dopiero za kilka dni. Dzisiaj krok za krokiem podążam w górę i kiedy podnoszę głowę widzę już, co mnie oczekuje. Nagroda na szczycie jest piękna. Teraz tylko opłata myta za wejście – 200 rupii i mogę przestąpić progi.
Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć, a najlepiej poczuć, choć żeby poczuć o wiele lepiej, to trzeba przyjść tu o innej porze. Przybyć rano, kiedy stonka turystyczna nie oblazła jeszcze wszystkich zakamarków, kiedy błysk fleszy leży jeszcze pod poduszkami: w oparach wczorajszego piwa na Thamelu.
A ja i tak czuję woń kadzideł i tak słyszę dzwonki i z ciekawością przyglądam się modlitwom. Nic z nich nie rozumiem, ale i tak mi się podoba, są na swój monotonny sposób hipnotyzujące. Nadają Swayambhunath mistycyzmu. Jeśli będę miał czas, jeśli ponownie będę w Nepalu, postaram się zajrzeć tu rano. Kiedyś…
Teraz przysiadam sobie w kącie, staram się wtopić w otoczenie i być niewidocznym. Chociaż to, że siadam gdzieś z dala od centrum nie oznacza, że nic nie widzę, że nie widzę nic ciekawego.
Bo tu nie ma miejsc nieinteresujących, to wszędzie coś się dzieje zewsząd ktoś chce robić zdjęcie i zawsze komuś się przeszkadza. A ja niestety nie umiem mieć wszystkich w d…, zatem po chwili po prostu powoli przechadzam się wokół, kręcąc młynkami modlitewnymi… I tak przez półtorej godziny. Dookoła mnie przemykają małpy wspinając się na dachy, wokół leżą nie niepokojone przez nikogo psy. Przysiadają gołębie, które jedzą przyniesiony tu przez wiernych rytualny ryż. Jest w tym jakiś mistycyzm, nie rozumiem go, ale czuć go w powietrzu, czuć go nawet wtedy, kiedy jest się innej wiary.
Jedyne co przeszkadza, to wciskająca się wszędzie z obiektywami stonka turystyczna. Stonka której częścią jestem i ja, ale ja w przeciwieństwie do części z fotografujących robię wszystko, by nie pchać się z obiektywem przed twarz modlących się. Nie przeszkadzać tym, do których to miejsce należy. Zostawić sferę sacrum wierzącym.
Swayambhunath dziesięć lat później
Obiecałem sobie, że do Świątyni Małp w Kathmandu wrócę, kiedy przylecę do Nepalu kolejny raz. I dotrzymałem słowa, bo tym razem postanowiłem, że zwiedzę miasto o wiele lepiej niż ostatnim razem, że zobaczę stosy pogrzebowe w świątyni Paśupatinath i że pojadę także do kolejnego świętego miejsca w Kathmandu czyli do stupy Boudhanath. I co ważne, że na własne oczy przekonam się, jakie spustoszenie zrobiło w stolicy Nepalu ostatnie trzęsienie ziemi.
I to co mnie nie zaskoczyło, to fakt, że Swayambhunath niewiele się zmieniła. Ok, trzęsienie ziemi w Nepalu z 2015 roku zniszczyło kilka budynków. Część z nich nie została jeszcze do końca odbudowana, ale tego typu miejsce jest silne wiarą, a nie budynkami. Tu wciąż przybywają pielgrzymi, ludzie ciągle modlą się w sobie tylko znanych intencjach. Młynki modlitewne grzechoczą wciąż tak samo, jak przez ostatnie stulecia, a wielkie oczy Buddy spoglądają ze stupy na Kathmandu. Tylko z roku na rok mają coraz trudniej, bo i smog nad miastem jest większy i większy. Niestety to jedno z najbardziej zanieczyszczonych miejsc na świecie. I to już nie jest kwestią wiary, lecz faktów.